Tym razem nieco dłużej, bo aż trzy lata, kazało czekać krakowskie Millenium na swoje zupełnie premierowe dźwięki. Po drodze była kompilacja i wydawnictwo koncertowe, nie było to jednak to, co tygrysy lubią najbardziej. Ten nowy album nie przynosi muzycznych zaskoczeń. Zresztą, dla fanów znających doskonale twórczość grupy, to też żadne novum. Lider formacji, Ryszard Kramarski, taką ma już filozofię prowadzenia swojego ukochanego muzycznego dziecka. Nie eksploruje nieznanych ścieżek, lecz pieczołowicie pielęgnuje wypracowany przez lata (to już 18!) i tym samym rozpoznawalny styl. I gra wraz z zespołem, po prostu dobre, powiedzmy… progresywne, piosenki.
Kto wie, czy w przypadku 44 Minutes ważniejszy od samej muzyki nie jest kontekst wydania albumu i treści, które ze sobą on niesie. Bo to ostatnia płyta nagrana z wieloletnim wokalistą i autorem tekstów, Łukaszem Gallem. Tym samym to krążek, który niewątpliwie kończy pewien rozdział w historii grupy. Rozdział, w którym głos Galla był wyrazistym i charakterystycznym elementem stylu. To też album o bardzo smutnej i osobistej warstwie lirycznej. Już motto konceptu - Gdy umierają nasi rodzice przestajemy być dziećmi - wiele mówi. Bolesny My Father Always Said naprawdę może wzruszyć, podobnie jak piękna kompozycja tytułowa. A takie utwory, jak The Colours of My Life, Liferunner i Are We Lost? pokazują jak niełatwe jest nasze życie. Choć we wszystkich z tych tekstów tli się nadzieja. Trudno też pominąć tekst Ending Title, bo to bardzo prosto napisane, ale szczere podsumowanie (i pożegnanie) tych niemalże dwóch dekad Łukasza Galla z zespołem. Jako ciekawostkę warto dodać, że ten udany utwór jest tylko kompozycją bonusową na CD. Nie znajdzie się już na wersji winylowej, która ma zmieścić się w… tytułowych 44 minutach.
Muzyka koresponduje z warstwą słowną. To w dużej mierze dosyć nostalgiczne utwory, raczej niespieszne, z dbałością o przejrzyste i zapamiętywalne melodie. Czyli… tak jak u nich od zawsze. To już od kilku lat delikatnie inne Millenium. Na swój użytek nazywam je… „saksofonowym”. Rola tego instrumentu systematycznie wzrasta a symbolicznym tego wyrazem jest to, iż Darek Rybka nie występuje już na tym albumie gościnnie, lecz jest pełnoprawnym członkiem zespołu. Zatem poszczególne kompozycje nie tylko otrzymują gitarowe i klawiszowe, ale też i saksofonowe solowe popisy. Tak już jest w otwierającym album i rozpoczętym dźwiękami tykającego zegara The Colours of My Life, w którym natrafimy też na wyjątkowo zadziorne zagrywki gitarowe. Liferunner z kolei osadzony jest na takim „smyczkowym aranżu”. W nim też Karolina Leszko, oprócz dodatkowych wokali, które tu kojarzą mi się z tymi z For The Price Of Her Sad Days z Vocandy, śpiewa także w pewnym momencie wiodącą partię. Najmocniejszym punktem płyty jest kompozycja tytułowa okraszona jedną z najlepszych solówek Piotra Płonki w całej dyskografii Millenium. Pewnej dostojnej melancholii trudno też odmówić Are We Lost? i My Father Always Said. Na płycie znajdziemy też kompozycje instrumentalne - Calling oparty na lekko bujającym basie i Lost Teddy Bear (Pt's 1-2) z żeńską wokalizą w subtelnie orientalnym posmaku. Cóż, krakowianie nagrali kolejny bardzo udany album, który z pewnością da wiele radości miłośnikom melodyjnego, nieco nostalgicznego progrocka.