Doprawdy intrygujące terminy wybrała sobie grupa Millenium na wydanie oryginalnej wersji tego krążka oraz jej reedycji. Po raz pierwszy światło dzienne ujrzał ten album w ostatnim roku ubiegłego… millenium. Jak się ostatnio, całkiem przypadkowo, dowiedziałem – rok 2007 także ma coś z magiczności. Otóż zupełnie niedawno pewna wróżka, w znanej stacji telewizyjnej zakomunikowała, że 2007 rok kończy pierwszą siedmiolatkę nowego tysiąclecia, po której powinniśmy wszystko zostawić za sobą i bez obciążeń zacząć nowy czas. Jednym słowem – 2008 rok ma być takim poniedziałkiem w kolejnej siedmiolatce. Wątpię, aby grupa kierowała się tymi mądrościami w swojej polityce wydawniczej ale… może faktycznie i dla Millenium przyjdzie nowy, inny i lepszy czas. Bo to zespół ważny na naszej muzycznej scenie, a to wznowienie pokazuje, że ma czym się w historii zapisać…
Recenzowanie reedycji jest troszkę dziwnym zadaniem. Płyta przewałkowana już przez wielu i opisana przez niejednego dziennikarza przed paroma laty nie jest łakomym kąskiem do tworzenia tekstu, który i tak pewnie niewiele wniesie. Pozostaje w zasadzie ograniczyć się do omówienia nowych elementów w graficznej szacie oraz dodanych do całości bonusów. Ja jednak tego, pewnie w swojej nieskromności, nie zrobię, bo…
Przede wszystkim fantastycznie, że ta płyta ponownie się ukazuje, gdyż jej pierwsze wydanie, z tego co mi wiadomo, jest już nieosiągalne. Drugą sprawą przemawiającą na korzyść tego wznowienia jest czas jaki upłynął od jej pierwotnego ukazania (ta magiczna siedmiolatka!). Czas, który pracował dla niej. Mam - może zupełnie mylne - wrażenie, że w ubiegłym stuleciu album ten nie został doceniony tak jak powinien być. Sam szczerze biję się w piersi, gdyż stojąca od siedmiu lat na półce „repliko-winylowa” wersja płyty, kazała o niej myśleć w kategoriach bardzo dobrego albumu. Tylko. Nie wiem, może to sentyment za czasem minionym, ale gdy wróciłem do tego krążka w ostatnich tygodniach zawołałem niczym Archimedes wyskakujący z wanny: Eureka!!! Toż to kanon polskiego neoprogresywnego rocka!!! Czy na ten pogląd ma wpływ siła muzyki płynącej z „Vocandy”, czy miałkość większości współczesnych neoprogresów? Nieważne. Dziś nad tak złożonym w warstwie muzycznej i literackiej albumem nie wszystkim muzykom chce się przysiąść.
Najwyższy czas słów kilka skrobnąć o tym nowym wydawnictwie. Zacznijmy od spraw technicznych. Nowa szata graficzna. Wiem, że są malkontenci, którzy w kategoriach herezji patrzą na zmianę oryginalnej okładki albumu, tym bardziej, że w wypadku „Vocandy” wydanie z 2000 roku było na wskroś oryginalne ze swoim nawiązaniem do starej poczciwej płyty winylowej. Tym razem też jest jednak ładnie. Nowa okładka wydaje się chyba jeszcze bardziej intrygująca i symboliczna od swojej poprzedniczki. Przykuwa uwagę już jej kolorystyka. W jej centrum zmierzający do światła bohater albumu Daniel z aktówką w dłoni, a po jego lewej stronie piękna zieleń z przebijającą tęczą zaś po prawej - piekielny ogień. Świetne, plastyczne uzupełnienie historii opowiedzianej na płycie i dosłowne ukazanie dwóch światów, w których ta opowieść się rozgrywa. Łącznikiem między nową, a starą okładką jest wykres echokardiografu z „linią życia”, po której zmierza do owego światła Daniel. Mnie ta zmiana cieszy. Smutno byłoby postawić obok siebie dwie identycznie wyglądające płyty. Wydanie jest na absolutnie światowym poziomie. Dobrze rzecz się ma także z dźwiękiem. Na propozycje nagrywane w krakowskim studiu Lynx Music (szczególnie te ostatnie) nigdy nie narzekałem. Kramarski doskonale wie jak rejestrować taką muzykę.
„Vocanda” jest klasycznym koncept albumem. Nie będę tu przytaczał treści jaką ów album niesie. Każdy kto jest nią zainteresowany może sięgnąć do recenzji Anoraka sprzed prawie trzech lat, w której została precyzyjnie przedstawiona. Poza tym, każdy fan po zakupie tej wersji płyty może o niej przeczytać już nie tylko w języku Szekspira, ale także Reja i Kochanowskiego. Dodam tylko od siebie, że problem poruszony na płycie po tych paru latach jest jak najbardziej aktualny. Może nawet jeszcze bardziej!! Czyż nie jesteśmy na co dzień Danielami, pędzącymi do przodu, uczestniczącymi w wyścigu szczurów i nie mającymi czasu na chwilę zastanowienia. Czy musi nas dopiero dopaść tragedia, czy musimy otrzeć się o śmierć… aby zrozumieć?
Jeżeli myślicie, że już o muzyce nic nie przeczytacie – mylicie się! Na koniec bowiem zostawiłem sobie miejsce i dla niej. To niby zwykły neoprogresywny rock. Rock zagrany jednak z dużym kunsztem, pietyzmem, wieloma smaczkami i pięknymi melodiami. Po „Back to Myself Part II”, akustycznym intro z odgłosami w stylu pinkfloydowskich mistrzów wchodzi symfoniczny wstęp do „It Could Have Happened To You!”, w którym słyszymy cudownie rozimprowizowany, wręcz jazzowy, saksofon. Pierwszą artrockową perełką okazuje się „I Am”, gdzie pod rytmiczną perkusję i bas oraz wokal Gałęziowskiego w zwrotce podłożony jest ciepły, jednostajny klawiszowy pasaż. Klasyka. W „Visit In Hell” saksofon gra już tradycyjnie, niczym w… zadymionej knajpie o 2 nad ranem (to nie przytyk, tylko nędzne skojarzenie, wszak nie o jakość grania chodzi). Sam kawałek jest niezwykle zróżnicowany. Mamy w nim jeszcze mocne gitary i klawiszowy, solowy popis Ryszarda Kramarskiego. „Waltz Vocanda” zwraca uwagę, jakżeby inaczej, walczykowatym rytmem i stylizowanymi na barok klawiszami. Doświadczymy tu także najpiękniejszej na płycie gitarowej solówki autorstwa Piotra Płonki. No a po niej - smutne pianino rozpoczyna „For The Price Of Her Sad Days”, jedną z najważniejszych dla mnie artrockowych, polskich kompozycji wszechczasów z głębokim basem, miękkim, „wypolerowanym” wręcz akustykiem i ślicznie śpiewającymi paniami Edytą Straszewską i Magdaleną Mitoń. I tu już w zasadzie całość mogłaby się skończyć, tymczasem mamy jeszcze pulsującą „Lady Cash Cash” czy skoczno – rockowy „The Purgatory Stop”. Każdy przeciwnik stylu może się krzywić na aktorską manierę Gałęziowskiego z nieodłączną w takich wypadkach teatralnością i emfazą. Cóż, koncept do tego prowokuje, a poza tym wokalista śpiewa naprawdę z dużym wyczuciem.
Podstawową płytę uzupełniają cztery kawałki występujące tu w charakterze bonusów. Pierwotnie ukazały się na niedostępnym już maxi singlu „Lady Cash Cash”. To, w wypadku trzech nagrań, skrócone „radiowe” wersje oryginalnych albumowych kompozycji. Miło jest posłuchać delikatnych „inności” w doskonale znanych kompozycjach.
To przełomowy album dla Millenium. Pozwolił wyjść grupie z okresu niemowlęcego, naznaczonego krążkami Framauro i debiutem „Millenium”. Czasu jeszcze silnie amatorskiego. Tu zespół wreszcie rozwinął skrzydła pokazując się z profesjonalnej strony. Warto wrócić do tej ważnej dla Millenium chwili. Szczerze zapraszam.
PS Długo myślałem, jak powinno wyglądać to nowe otwarcie Millenium w tej kolejnej „siedmiolatce”. Ponieważ to czas noworocznych życzeń, liczę że ten kolejny okres zostanie wreszcie naznaczony działalnością koncertową. Czego niniejszym zespołowi życzę.