Pierwsza myśl jaka zrodziła się w mojej głowie, gdy otrzymałem od Naczelnego tę płytkę, brzmiała: to Millenium wydaje już takie płyty?! Rarytasy? Największe przeboje? Rozumiecie co mam na myśli? No bo niby śledzę z dużą sympatią poczynania tej grupy od samego początku ale chyba zawsze postrzegałem ją (a myślę, że nie tylko ja) jako zespół drugiego planu, działający w swojej niszy dla najwierniejszych z wiernych. Bez wielkich tras czy spektakularnych przebojów wałkowanych w nie tylko komercyjnych stacjach. Tymczasem zmobilizowany faktem ukazania się płyty zajrzałem do mych „wypasionych zbiorów” płytowych i na półkę z literką „M” a tam… dzielnie stało już sześć regularnych albumów tego krakowskiego zespołu. Jeszcze ciekawiej zrobiło się, gdy wyjąłem jedną z płyt tego wydawnictwa, a pod nią ukazały się zminiaturyzowane okładki jeszcze… ośmiu promocyjnych maxi CD! Nieźle, nie?!
Nie wnikając dłużej w przyczyny mojego błędnego mniemania trzeba otwarcie przyznać, że Ryszard Kramarski – lider Millenium, miał prawo do takiego kroku, ba… miał z czego wybierać. No i wyszło mu całkiem ciekawe wydawnictwo z wszystkimi wadami i zaletami tego typu przedsięwzięć.
„7 Years (novelties, rarities & the best) to rzecz dwupłytowa. Tytuł w zasadzie mówi wszystko. Materiał pomieszczony na dwóch dyskach został podzielony w ten sposób, że na pierwszym z nich mamy do czynienia z wszelkiego rodzaju nowościami, wznowieniami i rarytasami, na drugim zaś najlepsze kawałki grupy. Zacznijmy od przyjrzenia się tej drugiej płycie.
Niełatwe (i to podwójnie) zadanie miał Kramarski wybierając utwory na ten krążek. Po pierwsze: nie wybierał z ogrywanych radiowych singli tylko spośród regularnych albumowych kompozycji, do których jak sądzę musiał przyłożyć własną miarę „wyczucia tego co najlepsze”. Po drugie: selekcja dotyczyła utworów z płyt tematycznych, bo w takich w gruncie rzeczy gustuje Millenium, a wiadomo, że wyrwany z pewnego konceptu kawałek nie zawsze ma tę moc.
Jaki mamy efekt? Bardzo przyzwoity. Kramarski podszedł do sprawy bardzo demokratycznie. Z każdego albumu wybrał po dwie kompozycje za wyjątkiem debiutu, który tu reprezentuje tylko „Fatamorgana”. I chyba dobrze. Pierwszy, dziewiczy album Millenium zaśpiewany po polsku, w porównaniu z następnymi krążkami, był jakby z innej bajki. Kompozycje nie są tu poukładane chronologicznie i, co najważniejsze, sprawiają spójne wrażenie doskonale mieszcząc się w wypracowanej przez zespół stylistyce. Stylistyce delikatnego, rozmarzonego neoprogresywnego rocka z ciepłymi melodiami, niespiesznym rytmem, ładnymi solówkami gitarowymi i plamami instrumentów klawiszowych. Nie jest to muzyka oryginalna. Nawet w materiałach reklamowych dorzucanych do płyt grupy mogliśmy swego czasu przeczytać o podobieństwie do Pink Floyd, Watersa i Marillionu. Bo nie o oryginalność tu chodzi, tylko o szczerość. Szef Millenium swoją wiernością stylowi, odporną na wszelkie przychylne i nieprzychylne komentarze, ową szczerość potwierdza. Te jedenaście kawałków, to faktycznie najmocniejsze punkty millenijnego rozkładu jazdy. Mamy uroczy „Light Your Cigar”, podczas którego w istocie wypada tylko usiąść wygodnie w fotelu, zapalić cygaro i zasłuchać się w rozmarzonych dźwiękach. Jest świetny „Waltz Vocanda” z mojej ulubionej płyty „Vocanda” i rockowe - z ciężką jak na standardy krakowian gitarą – „Canto”. No i jest jeszcze chyba najbardziej melodyjny „Hundreds Of Falling Rivers”, którego refren możemy zanucić po pierwszym odsłuchu. Wiem, że blaszka z gumy nie jest ale brakuje mi w tym zestawie jeszcze takich piosenek jak „Light” z „Interdead” i „He’s Hearing Me” z „Reincarnations”. O ile jednak brak tych utworów mogę zrozumieć to pominięcie na liście „For The Price Of Her Sad Days” ze wspomnianej „Vocandy” jest dla mnie zaskakujące i przykre. Czy tylko w mojej opinii jest to najpiękniejsza kompozycja jaką Millenium nagrało? No cóż. Są gusty, guściki, guściątka… Bonusem na tej płycie jest klip do nowej kompozycji „7 Years”, o której za chwilę. A klip? Raczej standardowy, ukazujący muzyków w studio nagrań. Przy okazji możemy sobie pośpiewać, gdyż tekst utworu, niczym w informacyjnym kanale TV, przesuwa się na pasku u dołu ekranu.
Czas na krążek numer jeden. Bezwzględnie bardziej intrygujący, ciekawszy, a czasami kontrowersyjny i zaskakujący. Otwiera go zupełnie premierowe dzieło Kramarskiego i spółki – „7 Years”. Potwierdza ono tylko, że grupa od ostatniego, wydanego w zeszłym roku albumu, nie zboczyła z obranej raz drogi. Mamy tu tę samą delikatność, przestrzenność i spokój okraszony przejmująco zaśpiewanym refrenem i podłożoną pod niego wygładzoną gitarą. Następnych pięć kompozycji powstawało przy okazji sesji nagraniowych regularnych albumów. Miały one jednak mniej szczęścia i dopiero teraz zaprezentowały się fanom. To już frazes ale powiem szczerze, że brzmią one bardzo interesująco i bez żadnego wstydu mogłyby się znaleźć na wydanych kiedyś płytach. Całkiem zgrabne linie melodyczne, ciekawe aranżacje, czegóż chcieć więcej? Zaskakuje akustyczna ballada „Sky” - zaśpiewana przez Łukasza Galla w duecie z Sabiną Godulą – miniatura, przywołująca troszkę klimaty… Mostly Autumn.
Następna partia muzyki zawiera między innymi alternatywne wersje piosenek, które znalazły się już wcześniej na maxi singlach. Tu spotkamy folkowy, irlandzki „Chaos” z partią skrzypiec w wykonaniu Magdy Książek i pochodzącą z maxi CD „Demon” „Insomnię” – tu jednak bez wykrzyczanego tytułu w refrenie, jak to miało miejsce na albumie „Interdead”. Napotkamy też na krótszą o 4 minuty wersję piosenki „Demon” bez dwuminutowego, nastrojowego albumowego wstępu. Największe zaskoczenie przynosi jednak „Ecosong 2004” wyprowadzający nas na dyskotekowy parkiet. Jest on jednak niczym w porównaniu z tym co następuje zaraz po nim. W takich sytuacjach zazwyczaj chciałoby się powiedzieć: po co? Pamiętacie marillionowy eksperyment z płytą „The Positive Light – Tales From The Engine Room” i pomieszczonymi tam cokolwiek „dziwnymi” wersjami utworów z „This Strange Engine”? Otóż tu mamy małe… deja vu (zbieżność nazw z tytułem albumu Millenium przypadkowa). Grupa umieściła tu bowiem trzy wersje utworu „Alone In Fame” w interpretacji laureatów konkursu na najlepszy remix tej piosenki. Mnie taka konwencja się nie podoba choć mroczną wersję Cezarego Puca jestem w stanie zaakceptować. Cóż. Prawem artysty jest drażnić, eksperymentować i poszukiwać. I niech to będzie komentarzem do tego pomysłu. Dla mnie to raczej ciekawostka.
Czas zmierzać do końca. To wydawnictwo ze wszech miar wartościowe. Dla spóźnionego nowicjusza będzie doskonałym brykiem do zaznajomienia się z kapelą. Dla fana – możliwością poznania kilku trudno dostępnych ciekawostek i poflirtowania z innym obliczem grupy. Dodajmy, że całość została bardzo gustownie wydana i stojąc na półce może zwracać uwagę. Szkoda tylko, że do jednego z tytułów wkradł się błąd i zamiast „Tears Of Yesterday” mamy „Tears Of Yesturday”. Ale to drobiazg…