Wiele lat temu, krótko po wielkim sukcesie albumu „Aion”, Brendan Perry powiedział: „To, co robimy, oczywiście się skończy. Ale koniec nastąpi dopiero z chwilą naszej śmierci. Jestem tego pewien. Póki co, będziemy działać. To jest jak potrzeba, głód, powołanie”[1]. Niestety pewność muzyka była przedwczesna. Album „Spiritchaser”, wydany w 1996 roku, okazał się ostatnim albumem przed rozpadem zespołu w 1998 roku.
Dziewiąty album Dead Can Dance powstawał już po rozłące Brendana i Lisy. Artyści przez dwa lata tworzyli własne kompozycje, by potem oszlifować je i nagrać w słynnym Quivvy Church. Inspiracją do stworzenia albumu była tradycyjna muzyka afrykańska, ze swą nutą ludowej magii i egzotyczności. „To poszukiwanie dźwięków, które wywodzą się z samej natury. Śpiew ptaków, drzewa, woda, węże, powietrze... To poszukiwanie czegoś więcej, niż jedynie konwencjonalnego wykorzystania instrumentów […]” – wyjaśniał Brendan, który tradycyjnie nadawał koncept poszczególnym albumom[2].
Pierwsze kilkanaście sekund albumu w zupełności wystarcza na oczarowanie i zahipnotyzowanie słuchacza. Zostajemy „pochwyceni” przez sekwencję dźwięków, przywodzących na myśl afrykańskie, ludowe obrzędy i magiczne pieśni – mimowolnie pod powiekami pojawia się obraz ekstatycznego tańca czarnoskórego plemienia. „Nierika” ma nas przenieść w tajemniczy świat, gdzie muzyka jest medium między ludźmi a duchami. Po przejściu tej inicjacji potęguje się w nas wrażenie, że znaleźliśmy się w miejscu, gdzie przeplatają się ze sobą: magia, wiara i natura. Towarzyszące nam dźwięki grzechotki i powtarzane sekwencje bębnów wciągają nas w pierwotne rytmy ludowych tańców.
Efekt ten zdecydowanie łatwiej można było osiągnąć wsłuchując się w czarujące wokalizy Lisy Gerrard. Lecz także w utworach, gdzie obraz dzikiego tańca wokół płomieni zostaje skonfrontowany z anglojęzycznym tekstem, wzbudzony czar nie znika. Umniejszenie roli tradycyjnych, ludowych rytmów w utworze „Song of the Dispossessed” na rzecz bardziej współczesnych instrumentów o dziwo nie spotyka się z nieprzyjemnym zgrzytem w uszach odbiorcy. Słysząc słowa:
The river is deep and the ocean wide
Who will show us how to read the signs
The earth is our mother
She taught us to embrace the light
Now the lord is master
She suffers an eternal night
można odnieść wrażenie, że przysłuchujemy się modlitwie, szeptanej gdzieś na odległych, pustynnych krańcach ziemi. Modlitwie, wyrażonej być może kilka tysięcy lat temu w bezchmurną, gwieździstą noc…
Album stanowi całość, dlatego rozbieranie go na poszczególne części jest – jak zawsze w przypadku DCD – chybionym pomysłem. Utwory mają stać się składowymi wykreowanej rzeczywistości, jej początkiem i końcem. Wraz z ostatnimi dźwiękami płyty czujemy, że nie jest to tylko koniec utworu – to ostatni fragment rzeczywistości, który został nam udostępniony. „Ta muzyka została stworzona, by trwać...”[3] – i trwa w nas, równolegle z naszymi snami i marzeniami.
[1] Za: http://www.deadcandance.eu/.
[2] Za: http://www.deadcandance.eu/.
[3] Tomasz Słoń, „Dead Can Dance. W królestwie umierającego słońca”.