Postanowiłem na chwilę jeszcze wrócić do ostatniej, najnowszej (a.d. 2012) płyty Dead Can Dance. Przysłuchiwałem się dźwiękom "Anastasis" ponad rok, wracając do albumu dość często. Odniosłem wrażenie (może mylne), że jakoś za cicho było o tym wydawnictwie na naszym portalu, stąd ta recenzja. Przecież to całkiem niezły kawałek muzyki, może nie jako całość, ale pojedyncze utwory są naprawdę świetne. Z drugiej strony trzeba przyznać, że w skali światowej powrót DCD odbił się niemałym echem, czego dowodem wyprzedane koncerty (w Polsce też) mimo astronomicznych sum za wejściówki. Czyżby głód na muzykę brytyjsko-australijskiego duetu dziadków był aż tak duży? Trudno się dziwić, czy w ostatnich latach pojawił się jakiś projekt który byłby chociaż dobrą kopią DCD i udowodnił to kilkoma albumami? Trzeba by było pewnie poszukać głębiej w gatunku world music/new age/ethereal, ale jeśli chodzi o międzynarodowe uznanie to nic mi nie przychodzi do głowy. No chyba że solowe wykony Lisy i Brendana.
Sam początek "Anastasis" zawiesza poprzeczkę bardzo wysoko. "Children of the Sun" to jeden z najlepszych utworów na tej płycie, a chyba mój ulubiony osobiście. Bez zbędnego etnicznego smęcenia, z magicznym wokalem Perry'ego, licznymi orkiestracjami (a raczej dynamicznie brzmiącymi efektami syntezatora, co nadaje filmowego klimatu), mocnym podkładem perkusyjnym i przede wszystkim ciekawą melodią i refrenem utwór ten jest "hitową" wizytkówką "Anastasis". "Anabasis" to z kolei pierwszy na płycie wykon wokalny Lisy - w tle antycznie brzmiąco podkłady i wolno wybijane przez bębny tempo. Brzmi to tyle mistycznie, co nudnawo. "Agape" kieruje myśli na klimaty wschodu (Turcja i wszystko co na płd/wsch aż do Indii - oczywiście w rozumieniu muzyki etnicznej). Lisa śpiewa tu z podobnie lamentującą manierą jak w poprzednim kawałku, ale tempo jest nieco szybsze i występuje kilka fajnych orientalnych instrumentów (lub też ich emulacja). W podobnym klimacie utrzymana jest "Amnesia", utwór Brendana. Szczerze mówiąc nic specjalnego.
Największą wartością tej płyty (oprócz "ChOTS") jest końcówka - "Kiko" to ośmiominutowy kolos, który rozpoczyna się niemrawo, ale z czasem narasta do instrumentalnej uczty strunowo-klawiszowej. Kolejne "Opium", uważane przez wielu za najlepszy fragment tej płyty, mnie osobiście nie porwało, a przynajmniej nie tak jak dwie ostatnie kompozycje - "Return Of The She-King" i "All In Good Time". Szczególnie ta pierwsza robi wrażenie - niezwykle dopracowana pod względem wokalnym (Lisa + wielokrotne chórki + genialny duet z Brendanem na koniec), a także dynamiczna i bogata w orkiestracje (analogicznie do track nr1).
Coś w tym jest, że nadal mało kto potrafi tak dobrze łączyć wpływy muzyki etnicznej z nowofalowymi naleciałościami i syntezatorami jak Dead Can Dance. Ta płyta to potwierdza, choć pozostawia spory niedosyt. Kilka naprawdę świetnych utworów przeplecione jest szrotem (oczywiście biorąc pod uwagę, że mówimy o poziomie DCD). Zdecydowanie warto poszukać albumu choćby dla tych dobrych fragmentów.