- Kapała! – wydarł się na mnie Naczelny – Kiedy wreszcie napiszesz ten Rammstein z gołymi dupami? Wozisz się już z tym wiekami. Dawno to już powinno być zrobione, a ty się jak zwykle opier… dzielasz. Jeden tekst na dwa miesiące. Wywalę cię z roboty na zbity pysk, jak będziesz taką bumelkę odstawiał.
- Szefie, już kończę, kilka zdań do dopisania. Spoko wodza. Przerobiłem to tam i z powrotem. Na jutro na pewno będzie – tłumaczyłem się gęsto i pośpiesznie.
- Jutro na południe, bo jak nie, to się na prima aprilis w pośredniaku zameldujesz – postraszył mnie szef. Tylko jakoś specjalnie się tym nie przejąłem. Ale tekst i tak na jutro będzie.
- Jaki Rammstein z gołymi dupami? – kolega Walczak się nagle bardzo ożywił
- Spoko Romciu, to nie jest pełnometrażowa wersja klipu „Pussy”, tylko na okładce są na zdjęciach uwiecznione wszystkie Rammsteiny w pozie znanej z „Going for The One”. Zrobili sobie takie fotki podczas amerykańskiego touru.
- Aaaa – westchnął nieco zawiedziony – A ogólnie jakie to jest?
- Nie mam pojęcia, jeszcze nie zdążyłem pooglądać.
- Ale szefowi mówiłeś, że ty to od deski do deski?
- A co miałem mu powiedzieć? Że jeszcze nawet foli z płyty nie zdjąłem? Przecież jakbym mu powiedział, że temat zupełnie nie ruszony, to by nie czekał do prima aprilis, tylko jeszcze przed świętami zrobiłby mi lany poniedziałek, a raczej wy-lany poniedziałek. Nie ma co go denerwować. Teraz jest spokojny, bo wie, że tekst będzie na jutro. Ja też jestem spokojny, bo też wiem, że tekst będzie na jutro.
- Dziwię, się, że się ten Rammstein tyle u ciebie leży i nic. Przecież zawsze ich lubiłeś.
- I lubię. Tylko nie wierzę, żeby ten koncert był lepszy od „Live aus Berlin”. Dlatego jakoś nie mogłem się do tego zabrać.
- Że niby dlaczego ma być gorszy?
- Popatrz Romciu – to jest tak – „Live aus Berlin” jest z 1999 roku i siłą rzeczy masz tam utwory z dwóch pierwszych, co ważniejsze, najlepszych płyt kapeli, do tego w naprawdę znakomitych wersjach. Nic lepszego od Herzeleid” i „Sechnsucht” potem nie nagrali, a że materiał „In America” jest raczej przekrojowy, to nie podziewam się liczyć na większe wzruszenia.
A jest tak – Rammstein kocha scenę, scena kocha Rammstein. To od prawie dwudziestu lat jedna z bardziej widowiskowych rockowych kapel. Ich koncerty, pełne pirotechniki i innych efektów specjalnych są ich znakiem rozpoznawczym – Rammstein na żywo, to wiadomo, że będzie się działo. I dokładnie coś takiego znajdziemy na pierwszym dysku wydawnictwa „Rammstein In Amerika” – w wypełnionym fanami Madison Square Garden. Na początek, żeby dostać się na scenę, zespół przy pomocy młotów i palników sforsował ścianę, a potem było normalnie – pioruny, miotacze ognia, fajerwerki i tym podobne atrakcje. A gwoździem programu były ogniste skrzydła w finałowym „Engel” – swoją ścieżką, to trzeba mieć sporo krzepy, żeby takie wielkie ustrojstwo targać na plecach – jakby nie było, kawał metalu, sporo ważyć musi. Ale Till to kawał chłopa, były pływak, cieśla – daje radę.
Na pewno koncert z MSG nie zawodzi, ani muzycznie, ani jak widowisko – cały czas się coś dzieje, a Lorenz normalnie kradnie show Lindemanowi, czy to wykonując taniec pod tytułem „Robot z Parkinsonem męczony przez atak czkawki”, czy „pływając” pontonem po publiczności. Czasami Till trochę go sponiewiera i na przykład wrzuca do wanny, a potem zalewa jakimś iskrzącym świństwem. Ale Lorenz wychodzi z tego bez szwanku, za to w nowym ubranku, obszytym kolorowymi cekinami. Do tego pod klawiszami ma zamontowaną ruchomą bieżnię, po której chodzi, lub nawet biega przez większą część koncertu. No dzieje się. Dziwię się tylko, że w programie zabrakło „Ameriki” – był nie było wielkiego hita i do tego utworu bardzo na miejscu – dosłownie.
Jednak dalej wolę „Live aus Berlin”. Nowy koncert na pewno jest bardziej widowiskowy, lepiej zrobiony technicznie od strony czysto filmowej. Wykonawczo? To prosta muzyka, nie trzeba do niej wirtuozów i już kilkanaście lat wcześniej muzycy grupy byli na tyle dobrzy, żeby zagrać to wszystko idealnie. Lindemann też śpiewa tak jak zawsze, czyli bardzo dobrze, za to rozwinął się, powiedzmy, aktorsko. Ale repertuar. Jak już wcześniej wspomniałem – uważam, ze pierwsze dwie płyty grupy są ich najlepszymi płytami. Potem było dobrze, ale nie tak dobrze. Fakt, że koncertowe tych nowszych utworów – na przykład „Sonne”, „Feuer Frei”, „Links 2-3-4”, „Pussy”, „Benzin” czy „Wiener Blut” są świetne, ale trzeba zobaczyć, jak publiczność reaguje na „Du Riecht So Gut”, czy „Engel”. Jednak zuzamen do kupy – bardzo dobry koncert – co do tego nie mam żadnych wątpliwości, nawet jeśli bardziej podoba mi się tamten z Berlina, sprzed prawie siedemnastu lat – bo to Rammstein, ich koncertowe popisy z urzędu maja osiem gwiazdek i już.
Tyle o samym koncercie, ale jest jeszcze drugi dysk w tym zestawie. Znajdują się na nim dwa filmy – jeden o nagrywaniu ostatniej płyty, a drugi, to dwugodzinny film dokumentalny o tym jak grupa zawojowała USA. Zwykle takie „dodatki” omijam szerokim łukiem i oglądam tylko wtedy, kiedy już naprawdę bardzo się nudzę i nie mam nic innego do obejrzenia (a nie zdarzyło mi się to od dobrych kilku lat), jednak ze względu na tzw. obowiązki recenzenckie zaglądnąłem i do tej płytki. Trzeba przyznać, ze jest to bardzo ciekawa opowieść o tym, jak zespół z Niemiec, do tego nie śpiewający po angielsku w krótkim czasie stał u Jankesów wielka gwiazdą. Zdumiewa też tempo, w jakim to się stało. W jesieni 1997 roku pierwsze koncerty w Stanach grali po klubach dla 20-30 osób. Niecały rok później „awansują” do sal na tysiąc, dwa tysiące ludzi, a Lynch bierze ich muzykę do filmu „Lost Highway” (chociaż było to już wcześniej i na pewno pomogło to grupie). Ich amerykański promotor na początku nie chciał nawet o nich słyszeć – „Co? Niemcy śpiewający po niemiecku? W życiu!” Ale jak ich zobaczył „na żywo”, od razu zmienił zdanie. Wypowiadają się o nich pozytywnie inni, zasłużeni wykonawcy, tacy jak na przykład Steven Tyler, Kiss, Iggy Pop, który zdążył ich poznać jeszcze w Europie, Moby, Chad Smith, Marilyn Manson. Jest też sporo materiałów filmowych z pionierskiego amerykańskiego okresu, a nawet jeszcze starszych, z połowy lat dziewięćdziesiątych, i nie tylko Rammstein, ale grup, w których wcześniej muzycy tego zespołu grali. Trzeba przyznać, że na początku wyglądali źle – lśniące resztki po latach osiemdziesiątych, ale widać, że ewolucja ich wizerunku scenicznego przebiegała szybko i we właściwym kierunku industrialno-BSDM.
Fajny zestaw, nie tylko, ze względu na koncert, ale również ze względu na ten film dokumentalny. Jedyny minus – nie ma napisów po polsku. Po portugalsku są, po rosyjsku są, ale po polsku nie ma. Kurde, dalej jesteśmy zadupiem Europy dla wydawców.
Osiem gwiazdek i nawet z plusem.