Tradycji musi stać się zadość – skoro dziś 30 grudnia, no to trzeba napisać o Elektrycznej Orkiestrze Kameralnej. Miało być „Eldorado”, ale jakoś tak wyszło, że padło na „Zoom”.
Przeszła ta płyta kompletnie bez echa, w UK doczłapała się do czwartej dziesiątki list (najgorszy wynik od ćwierć wieku i „Face The Music”), w US ledwie do pierwszej setki (tylko debiut był niżej). Sam pamiętam, jak kiedyś w Empiku płyty i kasety zalegały w koszach z wyprzedażą. Czemu tak? Brak przebojowego singla pewnie zrobił swoje (wystawiony do promocji „Alright” to zacna piosenka, acz brakuje jej czegoś, co sprawiłoby, że – jak choćby „Secret Messages” – zapadłaby w ucho, brakuje jej przebojowości). Ale chyba bardziej odpowiedzialna była sama muzyka.
To pierwsza płyta ELO nagrana prawie w całości przez Jeffa (Tandy pojawił się raptem tylko w „Alright”, reszta muzyków w notce płyty to też okazjonalne występy w paru utworach). Miał prawo – po utarczkach z ELO Part II miał wreszcie pełne prawo do nazwy (pierwotnie podzielili się po połowie prawami z Bevanem, przy zastrzeżeniu, że ELO II będzie grać autorskie kompozycje – i tak było, ale fani na koncertach coraz bardziej domagali się Jeffowej klasyki i panowie w końcu dali sobie spokój i zaczęli po prostu grać przeboje Orkiestry, z pominięciem nowych kompozycji; Bevan szybko się zmierził całym pomysłem i po kilku latach rzucił ELO II, odsprzedając prawa do nazwy Jeffowi, który z miejsca zaczął byłych kompanów i ich zespół ganiać po sądach). Nagrana w odprężającej, zrelaksowanej atmosferze (w połowie lat 90. Lynne zamienił brytyjskie West Midlands na LA), zdecydowanie bardziej z potrzeby ducha niż z uwagi na kontraktowe zobowiązania „Zoom” świetnie pokazywała, w jakim miejscu Lynne ze swoją muzyką się w roku 2001 znajdował.
„Balance Of Power” to było dojście do ściany – ekspansywna, nowoczesna elektronika, cyfrowe bębny Simmonsa, ultranowoczesna, bogata, ale zimna, bezemocjonalna produkcja; choć w wywiadach Jeff zawsze chwali brzmienie „Balance…”, po jej wydaniu skierował się w zupełnie inne brzmieniowe rejony: bardziej naturalne, cieplejsze, sięgające korzeniami lat 50. Solowy debiut Jeffa, „Armchair Theatre”, to była taka płyta przejściowa: z jednej strony wciąż brzmiąca nowocześnie, z drugiej znacznie mniej zelektronizowana, o bardziej naturalnym, prostszym brzmieniu. Potem była współpraca z trzema Beatlesami nad „Anthology”. „Zoom” to był kolejny krok w stronę przeszłości, którą po ponad dekadzie Lynne zwieńczył „Long Wave”.
Właściwie poza (z perspektywy roku 2015 nieco archaiczną, w roku wydania nowoczesną i stylową) okładką niewiele wskazuje, że to album z roku 2001. Elektroniki tu niewiele, instrumenty klawiszowe są, ale nie wpychają się na pierwszy plan jak na albumach z lat 80., brzmieniowo mamy tu powrót do połowy lat 70. i albumów w rodzaju „On The Third Day” czy „A New World Record” (taki „Moment In Paradise” kojarzy się z „Telephone Line”) – w nieco uproszczonej wersji, bo jednak orkiestr czy całej sekcji smyczkowej tu nie uświadczymy. Choć nawet wtedy Orkiestra aż tak głęboko nie sięgała do prapoczątków rocka, do lat 50., jak Lynne czyni to w „In My Own Time” (w wydaniu balladowym) czy w „Easy Money” – takie rock’n’rolle to zdarzało się Beatlesom w pierwszej połowie lat 60. grywać (zresztą za bębnami w tym utworze zasiadł niejaki Ringo Starr).
Czego tej płycie zabrakło? Chyba przede wszystkim większej porcji chwytliwych, zapadających w pamięć melodii. Nie ma tu ani jednego utworu, który byłby wpadką, odstawał od reszty, wszystkie są udane, zagrane ze sporym luzem, z jajem, ale po kilkukrotnym przesłuchaniu płyty jakoś żaden nie zaczepia się w pamięci, tak jak kiedyś czyniły to te wszystkie „Rockarie”, „The Fall” „Secret Messages”, „Getting To The Point”, „Last Train To London” czy potem ”When I Was A Boy”. Pamięta się brzmienie – ciepłe, fajne, naturalne, żywe, pamięta się łkającą gitarę Harrisona (w jednej z ostatnich niestety sesji w jego życiu) w „A Long Time Gone” i „All She Wanted”, ale niestety – dobre duszki podsuwające Jeffowi chwytliwe, czepliwe linie melodyczne akurat chyba miały wolne. Cholerna szkoda – bo mogła wyjść naprawdę bardzo dobra płyta, a wyszedł dobry, udany, zasługujący na uwagę album – niestety, w dorobku Orkiestry jest to tylko pozycja dobra.
Tak czy siak, te trzy kwadranse jak najbardziej można „Zoom” poświęcić. A potem wznieść toast za solenizanta.