Zupełnie nieprzypadkowo ukazuje się ta recenzja, bowiem dokładnie jutro australijska formacja Caligula’s Horse zagra po raz pierwszy w naszym kraju. Jeszcze nie jako headliner – muzycy poprzedzać będą norweski Shining – ale nic straconego. Od czegoś trzeba zacząć. W każdym razie, kto do tej pory ich nie słyszał, warto żeby szybko nadrobił zaległości, bo z kraju kangurów wcale blisko nie jest i nie wiadomo kiedy Australijczycy ponownie nas odwiedzą.
Tym bardziej, że ich nowa, trzecia już płyta, którą promują tym tournée, stoi naprawdę na solidnym poziomie. W niczym nie ustępuje swojemu poprzednikowi, wydanemu w 2013 roku The Tide, The Thief & River’s End, także recenzowanemu w naszym serwisie. Nie ustępuje, a być może jest nawet ciekawsza.
W sumie składniki pozostają te same. Charakterystyczny wokal znanego także z Arcane Jima Greya, cięte, poszatkowane riffy i takowa rytmika, wymieszane jednak z wyciszeniami i nastrojowością. Jednym słowem – intensywny, emocjonalny progresywny metal z alternatywnymi zapędami i atrakcyjnymi melodiami.
Tak, świetnie się tego słucha, tym bardziej, że panowie nie przekombinowali z długością i zmieścili się w winylowych trzech kwadransach. Sporo o nich mówi już otwierający album utwór tytułowy, rozpoczęty bardzo subtelnie, akustycznymi dźwiękami gitary i wokalem Greya, z czasem rozkręcający się piękną partią gitary solowej. W drugiej części kompozycja zyskuje żaru i mocy – intensywnego riffowania i perkusyjnej gęstości. Ta druga część Bloom jest tak naprawdę naturalnym początkiem kolejnego Marigold - ciężkiego numeru z luźniejszą, bardziej wyciszoną zwrotką i… quasi stadionowym refrenem. Zaskoczeniem może być kolejny Firelight, którego trudno oskarżyć o progmetal. Nośny jak cholera w kilku momentach naprawdę buja. Podobnie zresztą jak Turntail, kolejny rockowy hicior. No właśnie – Bloom wydaje się albumem jeszcze bardziej przystępnym od drugiego krążka. Bo dobre tematy mają jeszcze i Rust, i Daughter Of The Mountain. Ten ostatni to jeden z moich faworytów na Bloom, zdecydowanie lepszy od innego pomieszczonego tu prawie 10 - minutowego długasa – Dragonfly. Wszystko zamyka zgrabnie kojąca zawarte tu emocje akustyczna ballada Undergrowth. Wartościowa rzecz. Ciekawe, jak zabrzmi na koncertach? Czekam z niecierpliwością.