Pisząc o najnowszym albumie Chrisa Cornella warto wspomnieć o dwóch kwestiach. Po pierwsze, jest to dopiero czwarta płyta artysty, a po drugie ostatnią z nich wydał 6 lat temu (niesławny album Scream). Tylko to pokazuje, dlaczego Higher Truth było jednym z wydawnictw, na które najbardziej czekałem w tym roku.
Nie jest to dobry moment, żeby znowu atakować Scream, ale tak jak wszyscy miałem dużą nadzieję, że Chris wróci na „właściwą drogę”. Oczywiście, później było znacznie lepiej – wydał koncertówkę Songbook i reanimował Soundgarden (bardzo znośny King Animal), ale ciągle mi brakowało nowych kompozycji samego artysty. Już pierwszy odsłuch Higher Truth udowodnił, że Cornell mimo ponad 50 lat na karku wciąż potrafi swoim wokalem poruszyć tak, jak niewielu współczesnych muzyków.
W części mediów (także polskich) pojawiły się głosy krytyki. Dziennikarze zarzucają Cornellowi, że nagrał album bezpieczny, bez przełomowych kompozycji, bez polotu i nieco nudnawy. Cóż, jest to częściowo prawda, ale podobne słowa można napisać na temat całego grunge’u lat 90. Przecież poza kilkoma kompozycyjnymi perełkami, większość numerów oparta jest na podobnym schemacie… Tym, za co ja zawsze ceniłem tą muzykę jest szczerość, zaangażowanie i ogromna emocjonalność. A tego na Higher Truth pod dostatkiem (chociaż w mniej „grunge’owym” ujęciu). Chris Cornell nagrał album akustyczny, pełen pięknych, poruszających dźwięków. Są chwile bardzo emocjonalne – trącące americaną „Dead Wishes”, bluesowe „Berofre We Disappear”, czy songwriterskie „Trought The Window”), ale fani szybszego grania też mogą znaleźć coś dla siebie („Higher Turht” oraz „Only These Words”). Większość kawałków nie ma jednak potencjału, aby stać się mainstreamowymi przebojami (ewentualnie zamykający album „Our Time In The Universe” oraz singlowy „Nearly Forgot My Broken Heart”. )
Mimo dużej prostoty Higher Truth ma ogromną “siłę rażenia” ze względu na wokal Chrisa. Artysta nie oszczędza się, prowadzi wszystkie utwory oraz tworzy niezwykle emocjonalne melodie. Towarzyszy mu gitara akustyczna i pojawiające się gdzieś w tle inne instrumenty (harmonijki, perkusja, bass itd.). W żadnym momencie nie możemy mieć jednak wątpliwości, że to głos Cornella jest najważniejszy, a podkreślać może to fakt, że za większość instrumentów chwycił producent płyty Brendan O’Brien, który na pewno wie jak wydobyć doskonałe dźwięki. W efekcie powstał album bardzo spójny dźwiękowo i świetnie wyprodukowany.
Higher Truth nie jest płytą, którą zaistnieje na masowym rynku. Nie ma tutaj przebojów, a jest za to ogromna prostota. Warto jednak o tej płycie pamiętać i poświęcić jej kilka chwil. Cornell na własnej skórze doświadczył boleśnie, że podążanie za trendami, romansowanie z popem i „urynkawianie” swojej muzyki na siłę to artystyczne samobójstwo. Tym razem nagrał płytę, w której nie próbuje się nikomu przypodobać. Słuchacz może odczuć, że ma do czynienia z dziełem bardzo emocjonalnym, płynącym z wnętrza artystycznej duszy Cornella. A w większości dzieje się tak, ze względu na jego poruszający wokal.
Mój przyjaciel, który o muzyce wie bardzo dużo, stwierdził kiedyś, że jest to najlepszy głos na świecie. Coś w tym jest.