Powracając po dłuższej przerwie do recenzowania płyt, w pierwszej kolejności chciałbym przypomnieć bodajże najlepszą płytę, sygnowaną nazwiskiem Chrisa Cornella, frontman Soundgarden, Audioslave czy Temple of the dog Euphoria morning. Ulubieniec przedstawicieli grungeu, swoją karierę solową rozpoczął w 1998 roku, po rozpadzie Soundgarden. Jakimże, zaskoczeniem musiała być dla rzeszy fanów z Seatlle wydana 21 września 1999 roku płyta, która swoim klimatem znacznie odbiegała od tego, do czego zdążył nas przyzwyczaić Christopher John Boyle w swoich poprzednich wcieleniach. Płyta rozpoczyna się od melodyjnego „Can’t change me”, które poprzez tekst wprowadza nas do świata Chrisa. Do rozważań na temat stałości ludzkiej postawy i wierności ideałom. Czyżby Chris chciał oznajmić słuchaczom, iż płyta, którą nagrał odzwierciedla jego osobę, jego postrzeganie świata i poprzez swoją melancholijność uwypukla problemy egzystencjalne? Wokalista uzmysławia nam, iż aby dotrzeć do słuchacza nie trzeba grać głośno i mocno, dobrze skomponowany utwór z odpowiednim tekstem, broni się sam, dając przy tym wiele radości „słuchającemu. Kolejny utwór „Flutter girl” to kompozycja zamknięta, z fantastycznie wplecioną solówką gitarową, która podkreśla przesłanie utworu. Chris zamyka pewien rozdział tym utworem w swoim życiu. „dziecino nie chcesz wiedzieć, przez co ja przeszedłem, nie chcesz przyjąć tego, co jestem ci wstanie zaoferować”. Tak może mówić tylko człowiek, którego życie doświadczyło na wielu płaszczyznach. Płyta zdaje się to potwierdzać, po latach wygrywania „ciężkich” melodii, Euphoria Morning, to swoiste katharsis, pozwalające Chrisowi po raz kolejny objawić się w nowej roli. W tym miejscu pozwolę sobie na dygresję, nie zawsze takie oczyszczenie jest dobre. Zbyt długie oderwanie od rzeczywistości zaowocowało w przypadku Cornell płytą „Screem”, wydaną w 2009 roku. Producentem płyty został Timbaland, znany ze współpracy z Nelly Furtado, Justina Timberlake'a, 50 Cent…. Co z tego wyszło… Dla Timbalanda kolejne znane nazwisko do portfolio, dla Cornella, jeden słuchacz mniej.
Ad rem, „Preaching the end of the Word” niewinnie zaczynający się utwór, czyste brzmienie akustycznej gitary, i głoś Chrisa przejmująco zaczepiający słuchacza. Samotność dopada nas w najmniej oczekiwanym momencie, poszukujemy ludzi, którzy współodczuwają i postrzegają świat tak jak my. Wszystko, dlatego aby nie być osamotnionym w swoich przekonaniach, poglądach i przemyśleniach. Przyjaciel, który wesprze dobrą radą w obliczu problemu, nie zadając zbędnych pytań… Utwór muzycznie bardzo dobrze dopracowany, słychać smaczki realizatorskie a i głos Cornella wydobywa się z pełnej piersi. Mandolina Alain Johannes otwiera „Follow my way”. W pierwszej chwili ma się wrażenie, że będzie to utwór country, jednak po niecałych 30 sekundach zostajemy brutalnie wyrwanie z tego przekonania. „Follow my way” to utwór, którego powinniśmy słuchać bardzo głośno. Wspaniała kompozycja uwypuklająca brzmienie głosu wokalisty wespół z łkającą gitarą, której apogeum mamy od ok. 4 minuty. Wokaliza przeplatająca się z dźwiękami dobrze przesterowanej gitary, tego właśnie chcieliśmy. Utwór nie jest ciężki, ale potrafi pobudzić do działania. Następujący po nim „When I’m down” to chwila wyciszenia i fortepianowej kontemplacji przy dobrej szklaneczce Bourbona w przepalonym lokalu na east-endzie. Niby utwór grany w iście klezmerskim stylu, mimochodem, od niechcenia, lecz chciałoby się, aby taka muzyka wypełniała nasze restauracjo-kawiarnie. „When I’m down” pokazuje niesamowity potencjał Cornella, umiejętność poruszania się po różnych stylach muzycznych w niekonwencjonalny sposób. „Mission” posiada już to charakterystyczne brzmienie gitarowe rodem z Seattle, „Wave goodbye” zaskakuje świeżością i pomysłowością, a „Moonchild” dopełnia klimatu zmiany i beztroski. „Sweet euphoria” to swoisty hymn dla snu, krótka ballada wpisująca się w koncepcję albumu znakomicie. „Disappearing one” i „Pillow of your bones” są w moim odczuciu miłym oczekiwaniem na nadchodzącą rewolucję. Utwory łatwe, lekkie i przyjemne, niepozbawione uroku, ale niewnoszące wiele zarówno w sferze muzycznej, jak i lirycznej do płyty. Dwunastym utworem jest znakomite „Steel rain”. Na takie utwory warto czekać, wsłuchując się w miło przemijającą płytę. Tutaj słychać kunszt wokalny Chrisa. Gitara wypełniająca muzyczną wannę po same brzegi sączy się delikatnie, acz stanowczo, nadając utworowi charakter doniosłej kompozycji. Zmiany tempa i wielorakość wykorzystanych instrumentów muzycznych radują słuchacza, zmuszając do podążania za płynącymi nutami.
Utworem zamykającym płytę jest francuskojęzyczna wersja utworu otwierającego płytę. Język francuski zmiękczył wydźwięk tej miniaturki, dla fanów, z dużym naciskiem na fanki z pewnością pozycja kultowa.
Słowem podsumowania, Chris Cornell pokazał za pomocą tej płyty, że granie grungeu nie pozostawiał trwałego uszczerbku na postrzeganiu świata, wręcz przeciwnie poprzez grunge dociera się do pokładów energii i mocy twórczej, która przelana na papier wpisuje się w nowy nurt muzyczny. Czy ciekawszy? Nie wiem. Na pewno inny. Warto posłuchać tej płyty, chociażby dla „Follow my way”.
Szkoda tylko, że tak świetnie zapowiadająca się solowa kariera, została zniszczona w zarodku. Kolejne solowe wydawnictwa są bardziej nieudolną próbą przywrócenia glorii nad sylwetką ex-grungowca, aniżeli dziełami, nad którymi warto się pochylić na dłużej.