Hail to the Thief jest szóstym studyjnym albumem zespołu Radiohead Wydany został 9 czerwca 2003 roku w Wielkiej Brytanii.
I zaczęło się! Jęczyduszek ( Thom Yorke) zaklinał się w wywiadach promujących płytę, że nagrali materiał zupełnie inny, radosny, pozytywnie zakręcony, optymistyczny!
Przeczytałem te informacje z niedowierzaniem, Thom nagrał coś radosnego? Koniec świata, ale cóż rynek rządzi się swoimi prawami i albo to akceptujesz albo lewitujesz, gdzieś w otchłani niebytu i wegetacji. Przemogłem się, zakupiłem tę radosną płytę i…
Pierwsze wrażenie, oj Tomeczku poszalałeś troszkę, dałeś się ponieść emocjom. Pierwsze takty utworu synergicznego 2+2=5 i już wiedziałem, że jestem w domu
„It's the devil's way now
There is no way out
You can scream & you
can shout
It is too late now”
I dopadł mnie ten diabeł paskudny, dynamizmem mnie przekonał do wysłuchania kolejnych utworów. „Sit down. Stand up” I tak pozostało Tomek mówi jak słucham i wstaje i siedzę i tak przez miłe dla uszu 4 i pół minuty. Ostry kawałek, bynajmniej gitarowy, raczej dużo elektrycznej perkusji, i mantrycznie powtarzane słowa o spadających kroplach deszczu. Kolejny utwór ma w sobie coś lynchowskiego, to pianino przeplatające się z gitarą, zawodzenia wokalisty i ten jednostajny rytm, z pewnością nie jest to najweselsza melodia, jaką można sobie było wyobrazić. Spokojne przejście do „Backdrifts” znowu pojawia się tu ten elektroniczny bit perkusyjny ( to nie to samo co perkusja na Ok. komputer), ale za to utwór jest fenomenalnie nagrany. Uwypuklone są wszystkie ukryte przesłania realizatora i ta przestrzenność i świeżość bijąca z kolumn, pozazdrościć zmysłu i wyobraźni, robi wrażenie. „Go to Sleep” już prawie to, co lubię u Radiogłowych najbardziej, ciekawy rytm nakreślany przez gitarę, perkusja bardziej stonowana, ogólnie rytmicznie i powiedziałbym, że politycznie poprawnie, miłe dla uszu, ale hitem nie zostanie ( i nie zostało) nakręca i chyba o to zespołowi chodziło. „Where I End and You Begin” transcendentalne przemijanie, skłaniające do refleksji? Czemu nie, przyzwyczaili nas do takiego grania, o w tym cała sztuka by do utworu chciało się wrócić, kilka ciekawych przejść, wyraźna linia basu i koniec utworu i to właśnie w momencie, gdy zacząłem się zastanawiać czy ta płyta ma w sobie coś wartościowego? Jakie jest jej przesłanie i kiedy włączę ją po raz kolejny? I zaczęło się „We suck Young Blood”. Utwór, który od połowy czerwca 2003 roku to dziś powinien być puszczany przez radiowęzły we wszystkich firmach świata! Otóż to! Już sam tytuł mówi dlaczego, “are you hungry?
are you sick?
are you begging for a break?”
TAK, TAK, TAK!, jak długo mam tu pracować i tak się czuć, pytam? Nikt nie umie odpowiedzieć? Jęczyduszek złagodzi nasze obawy swoim głosem, ale to my jesteśmy panami naszego losu i to my musimy zdecydowanie powiedzieć, na czym nam zależy i czego pragniemy. Nikt za nas tego nie zrobi. Piękny utwór, zarówno, jeśli chodzi o warstwę liryczną jak i muzyczną, śmiało można go nazwać współczesnym Opusem 35 F. Chopina. „The Gloaming” po pierwsze przyciszcie, bo inaczej w najlepszym wypadku bas was wgniecie w fotel, lub wyskoczą wam okna, po drugie wsłuchajcie się w te elektroniczne „przeszkadzajki” i głos Yorka, jeśli tak ma wygladać muzyka XXI wieku, sławetne „wirówki” i „zepsute pralki” to jestem za! Jeszcze większe ZA stawiam za powrotem do rytmów w stylu „There there”. To, że czujesz ten utwór w cale nie oznacza, że on istnieje „just because you feel it doesnt mean it's there”. Spokojna „typowa” rzec by można balladka Radiohead, a jednak przeradza się w coś znacznie potężniejszego. Po kilkukrotnym przesłuchaniu, nie można się od niej uwolnić. Prawie 3 minuta, Tomek nadal jęczy w takt mocno przesterowanej gitary, coś wspaniałego, chwilo trwaj. Rozkręcają się pokazując swoją niekwestionowaną klasę w 4 minucie utworu, tego można słuchać na okrągło. „Nie pozwolę by to spotkało moje dzieci” a ja wręcz przeciwnie będę je namawiałby słuchały Radiogłowych, „I will” jest fenomenalny. Prosty utwór, gitara, pierwszoplanowy głos Tomka i chórki gdzieś w tle, krótki aczkolwiek treściwy 2 minuty rozkoszy dla uszu, które przechodzą w „A Punch Up at a Wedding”. Tom nie potrafi się nawet porządnie zezłościć, śpiewem jakże lirycznym, przywołuje do porządku niezdyscyplinowanych gości na przyjęciu weselnym. Ciekawy utwór, taki co to pozostaje w pamięci na dłużej, tylko dlaczego nie nagrano dodatkowej zwrotki, która wybrzmiała na koncercie: ”
“go ahead the stage is yours.
if you think you can do better
you used to be alright, what-happened?
keep moving or you r dead. keep moving or you r dead.
how i wish you’d stay out of my face.
there’s always someone spoils the party
just you wait till your chained down
worried and unhinged
you have really gone and done it now
just a trick to make you stupid
all these sad heroics
let me tell you how it really is
we are here to spoil your party
empty vessels make the most noise
survival of the fittest
wading through the marshes
hypocrits, opportunists,
userers flatterers and thiefs.
im sick of all your bullshit.
im sick of all these fucking mindgames.
who invited you anyway?”
To zmienia postać rzeczy i ułatwia zrozumienie utworu. Swoją drogą ciekawe, kto mu zaszedł za skórę…”Myxomatosis.”, czyli środek chemiczny używany przez Brytyjczyków i Australijczyków do walki z królikami w latach 50. Znacznie zmniejszyli populacje tych żyjątek. I to jest ta radosna twórczość? Przerażenie w oczach, niepewność, brak poukładanych myśli, wieczna nerwówka? „Coś najwyraźniej mi się pomieszało”, bo nie potrafię ogarnąć tego, co się dookoła mnie dzieje, to na pewno nie jest optymistyczne, ale takie jest życie i nie możemy się oszukiwać, że jest „dodowato”. Tom o tym wie, i nam to przekazuje w sposób, który najbardziej lubimy, za pomocą muzyki, która w pewnym sensie otwiera nam duszę na bodźce płynące z zewnątrz. „Scatterbrain” zmęczenie,zniechęcenie do informacji, szum medialny, proszę posłuchajcie tego utworu, trzy i półminutowy relaks, na który możemy sobie pozwolić, każdego dnia. I jest ” A Wolf at the Door”. Idealny utwór, rytm +/- piąta rano w zaśniedziałym, amerykańskim pubie przesączonym zapachem papierosów, wilgoci i potu. Tekst, proszę zwrócić uwagę, bo warto, taka alternatywna, minimalistyczna wersja Poe, daje do myślenia.
Czy po przeczytaniu tej recenzji nadal jesteście przekonani, że król „obolałych dusz”, nasz ukochany „Jęczyduszek” stworzył monumentalnie radosne dzieło?
Czekamy na kolejne, tak przewrotnie optymistyczne płyty.