Ekipie Damiana Bydlińskiego kibicowałem niemal od zawsze. No może nie do końca; nie pamiętam czasów kiedy Tomasz Beksiński prezentował demówki kapeli, ale pamiętam jak bodajże Bartek Chaciński puścił przedpremierowo kilka kawałków z szykowanej wówczas debiutanckiej płyty w swojej audycji w RH Kontakt z komentarzem, że może to być jeden z najciekawszych krążków najbliższych lat. Nie pomylił się; album „W Galerii Czasu” urzekł również mnie i od tamtego czasu stałem się wiernym fanem tej bielskiej kapeli.
Zastanawiającym jest fakt, cóż takiego miało w sobie to debiutanckie wydawnictwo zespołu, że tak trafiło co serc wielu słuchaczy? No bo przecież „W Galerii Czasu” oryginalnością nie grzeszy. Wtórne to do szpiku kości (pewnien mój znajomy nazwał to nawet totalną zrzynką z UK i Crimsona), ale już po pierwszym przesłuchaniu zdałem sobie sprawę, że nie żadne kolaże, żadne kwidamy... Lizard jest tym, który według mnie rządzi i dzieli na polskiej progresywnej scenie.
Owszem, może i (czasem bardziej niż bezpośrednie) zapożyczenia oraz przede wszystkim brzmienie miały niewątpliwy wpływ na kształt „W Galerii Czasu”, ale pomysł na muzykę - nawet wykorzystując patenty starych mistrzów - też trzeba mieć. Tak było w przypadku Lizarda. Płytę wypełniały świetne kawałki, ujawniające zarówno inwencję muzyków, jak również ich nienaganny warsztat. Do tego wszystkiego dochodzą teksty Damiana Bydlińskiego, niełatwe, wysublimowane, starannie przygotowywane, stanowiące ważny element całej tej jaszczurzej układanki.
Zresztą na kolejnych płytach muzyka zespołu – tak jak poglądy Kurskiego na temat Smoleńska – ewoluowała (w przypadku Lizarda we właściwym jednak kierunku) i karmazynowych naleciałości się stopniowo wyzbywała, aby (zwłaszcza) na dwóch swoich ostatnich dziełach („Spam, „Master & M”) zaprezentować się jako dojrzały twór mający własną muzyczną tożsamość.
„Destruction and Little Pieces of Cheese” to na dobrą sprawę pierwsza płyta live zespołu pełną gębą (jeśli nie liczyć oczywiście trzech tzw. oficjalnych bootlegów). Jest to rejestracja występu z Łódzkiego Domu Kultury z listopada zeszłego roku. Pierwsze wrażenie odnosi się takie, iż przez całe ponad 50 minut słychać przede wszystkim tę dojrzałość zespołu. Wprawdzie zarzucić wydawnictwu można, iż materiał zawarty tutaj ogranicza się jedynie do ostatniej płyty studyjnej (zabrakło tylko „trzeciego rozdziału” - żeby było śmieszniej - tego najciekawszego i najbardziej nietypowego z całego cyklu), lecz najwidoczniej panowie postawili na zwięzłość i spójność materiału kosztem różnorodności, ale trudno uznać to za zarzut. Z jednej strony to na pewno dobrze, gdyż zyskuje na tym dynamika koncertu, lecz z drugiej przyznać trzeba, iż Lizard wydał więcej niż jedną dobrą płytę studyjną i chociażby z tego tytułu bardziej przekrojowy repertuar byłby bardziej niż wskazany.
Jednak narzekać nie ma co, gdyż „Destruction and Little Pieces of Cheese” prezentuje zespół w świetnej formie. Koncertu rewelacyjnie się słucha, samo wykonanie też pierwsza klasa. Zarówno materiał z „Mistrza”, jak i wieńczący całość „Schizofrenik” (który zapewne odgrywany będzie przez Lizard po wsze dni) brzmią wyśmienicie, a płyta jako całość broni się znakomicie, wzmagając tylko apetyt na następną (stuydyjne wydawnictwo wstępnie zatytułowane „Half Live” powinno się ukazać jeszcze w tym roku).
Nic tylko podziwać i pogratulować wytrwałości. Być może to brak dziennikarskiego obiektywizmu z mojej strony, ale wiem, że Lizard mnie nie zawiedzie. Tak więc czekam z wytęsknieniem na nowy studyjny krążek.