Love Stuff to debiutancki album 25-o letniej wokalistki Elle King. Dlaczego warto jej chwilę poświęcić? Bo materiał wydała potężna wytwórnia RCA Records, a z całego świata spływają słowa uznania. Słusznie?
Dwanaście utworów składających się na płytę to bardzo zgrabna mieszanka country, soulu, popu i prostego bluesa. Artystka bardzo swobodnie miesza konwencje, gatunki i pokazuje, że ma doskonałe wyczucie melodii i przebojowości. Do tego natura obdarowała ją niezwykłym głosem – głębokim, nieco gardłowym, a zarazem mocnym i wyrazistym.
Już pierwsze dźwięki w „Where The Devil Don’t Go” porywają niczym zwariowana karuzela – trochę barowej americany, brudny gitarowy blues i ten niezwykły wokal… Podobnie obudowany jest też „Under The Influence”, czy „Last Damn Night”, które wpisują się w stylistkę surowego bluesa, z której garściami czerpią ostatnio najmłodsi Brytyjczycy (np. Jake Bugg, George Ezra). Do amerykańskiej klasyki jeszcze mocniej odwołują się takie kawałki jak „Kocaine Karolina” (z prowadzącym banjo), czy „America’s Sweetheart” wypełnione rozrywkowym country. Dużo wdzięku mają w sobie też przebojowe, melodyjne utwory jak singlowy „Ex’s & Oh’s” czy „Make You Smile”. Niby muzycznie nic wielkiego, a słucha się tego naprawdę fajnie!
Z Love Stuff i ogólnie Elle King mam jednak problem. W ostatnich latach to wszystko właściwie już było. Wokalnie słychać bardzo dużo motywów zaczerpniętych do Duffy, Palomy Faith, Russian Red czy Amy MacDonald. Nie można także pominąć wpływów Amy Winehouse lub Lany Del Ray. Wszystkie te panie wytyczyły bardzo wyraźne ścieżki w ostatnich latach i Elle King mimo intensywnych starań trudno całkowicie oderwać się od ich wpływu. Równocześnie możemy mieć ostatnio przesyt klimatów „okołoamerykańskich”. Czy to wspomniani młodzi-gniewni z Wysp Brytyjskich, czy The Black Keys, Royal Blood lub nawet Jack White. Motywy americany w alternatywnym ujęciu są ostatnio bardzo „modne” i sięgając po ten gatunek na pewno trudno się wybić.
W efekcie Elle King może pozostać niezauważona. Nie oznacza to jednak, że to, co prezentuje jest słabsze, czy też mniej ciekawe niż to, co zaprezentowali wspomniani wyżej artyści. Love Stuff to na pewno materiał godny uwagi, momentami bardzo unikalny, ale jednocześnie trudno odnaleźć w nim tak bardzo istotny przy debiucie powiew świeżości. Do tego są na płycie chwile, gdy Elle King zapędza się wokalnie w zbyt daleko idącą ekspresję. To jednak przy pierwszym krążku na pewno można wybaczyć – potrzeba zaprezentowania pełni możliwości jest w tej dziewczynie ogromna!
Reasumując, Love Stuff to album, którym w świat muzyki rozrywkowej wchodzi kolejna ambitna wokalistka. Materiał zaostrza apetyt i sprawia, że na pewno warto pamiętać o tej pani i na to, przyniosą nam kolejne lata jej kariery.