El Pintor, czyli Interpol – taki anagram.
Pierwszy raz od dobrych kilku lat słuchałem nowej płyty Interpolu bez uczucia, że tracę niepotrzebnie czas. Pamiętam, kiedy zaraz po premierze „Antics” latałem wśród półek sklepowych, żeby to znaleźć, pamiętam, jak się cieszyłem, że to znalazłem, a potem, kiedy już tych Antyków posłuchałem, że te siedem dych mogłem zainwestować jednak dużo lepiej. I tak od rozczarowania do rozczarowania. Na szczęście zawsze pozostawało „Turn on The Bright Lights”, jeden z najważniejszych rockowych debiutów tego wieku – pokazał się zespół, który odważnie korzystał z dziedzictwa Joy Division, Velvet Underground, Television. Lou Reeda. A robił to naprawdę dobrze i z głową. Bo Interpol to wcale nie jacyś prości kopiści, ale artyści , chociaż mocno zafascynowani tamtą muzyka, to jednak umiejący stworzyć coś swojego.
Po trzech dość anemicznych krążkach, wrócił ten nerwowy rytm, ten drive, ta pulsująca pod skórą energia, to nieuchwytne „coś”, stanowiące o ponurej i klaustrofobicznej atmosferze debiutu. Wreszcie coś się dzieje. Oprócz tego pierwszy raz od debiutu wreszcie na płycie Interpolu znalazło się sporo dobrej muzyki, chociaż zrobionej troszeczkę na jedno kopyto. We wszystkich utworach mamy wyrazisty bas na pierwszym planie. Pompujący razem z perkusja równy, nieco taneczny rytm, szczękające, zimno falowe i beznamiętny wokal Banksa. Może i trochę monotonne, ale wbrew pozorom nie jest to nudne, a raczej transowe i wciąga. Dopiero na sam koniec wyprowadza nas z tego spokojny „Twice as Hard”. Wszystko mi tu pasuje. Na pewno ważne jest i to, że „El Pintor” nie trwa nawet czterdziestu minut, a utwory są krótkie, zwięzłe i dynamiczne, dlatego nie ma tu mowy o żadnych dłużyznach. Zwarta, szybka płyta, może nie tak ponura jak debiut, a kilka utworów to nawet nadawałoby się na nieco imprezy taneczne dla nieco pokręconej publiczności.
Dwanaście lat po debiucie Interpol wreszcie nagrał taką płytę, na jaka od lat czekałem. No cóż, lepiej późno niż wcale.