Australijska formacja Anubis nie jest obca naszym czytelnikom. Jakiś czas temu recenzowaliśmy ich wydany trzy lata temu krążek A Tower Of Silence. Dla porządku dodajmy, że ci pochodzący z Sydney muzycy mają jeszcze na koncie pochodzący z 2009 roku debiut 230503. Hitchhiking To Byzantium jest zatem ich trzecim długogrającym materiałem potwierdzającym obraną stylistykę i zarazem zdobyty u fanów takiego grania szacunek (w Europie zauważono ich na tyle, że już w maju przyszłego roku przybędą na Stary Kontynent).
Bo wspomniany już A Tower Of Silence zrobił sporo zamieszania wśród miłośników neoprogresywnego grania spod znaku IQ, Pendragon, Jadis, Twelfth Night, czy Final Conflict. Muzycy z dużym polotem oddali ducha takich dźwięków z przełomu lat 80 – tych i 90 – tych. Recenzowaną płytą grupa z Antypodów z pewnością nie przyniesie rozczarowania tym, którzy polubili ich wcześniejsze propozycje.
Na wydanym w maju tego roku Hitchhiking To Byzantium - pierwszym w historii grupy albumie, który nie ma charakteru klasycznego konceptu - znajduje się dziesięć kompozycji utrzymanych w klimacie melodyjnego rocka neoprogresywnego. To jednak płyta, która wydaje się jeszcze bardziej dojrzała od swojej poprzedniczki, bardziej wielowarstwowa, ciekawiej skonstruowana i zaaranżowana oraz przede wszystkim jeszcze głębiej czerpiąca ze spuścizny progresywnego rocka.
Całość delikatnie rozpoczyna krótki Fadeout, z czasem okraszony lekko marszowym rytmem, jednak już kolejny A King With No Crown atakuje mocnym gitarowym riffem uzupełnionym zapętlonym klawiszowym motywem. W nim też dostaniemy lekko psychodeliczne solo na instrumentach klawiszowych. Sam numer kieruje nas mocno w stronę dawnych nagrań IQ, podobnie zresztą jak piąty w zestawie Blood Is Thicker Than Common Sense. Między nimi znajdziemy jeden z najlepszych kawałków na płycie - Dead Trees - z ładnym refrenem i udanym gitarowym solo oraz prawie 10 – minutowy Hitchhiking To Byzantium, majestatyczny, z wielogłosowymi żeńskimi chórkami i Pinkfloydowym klimatem. Tego ostatniego jest tutaj naprawdę dużo. Posłuchajcie niespiesznego Crimson Stained Romance oraz Silent Wandering Ghosts z pięknym gitarowym popisem na zakończenie. Nie można też pominąć najdłuższego na albumie, trwającego ponad kwadrans A Room With A View, w którym jest i żeński wokal i partie fletu i wreszcie echa muzyki innego klasyka progrocka – formacji Genesis. I właśnie te częste odwołania do muzyki tuzów lat 70 – tych, a nie tylko do ich naśladowców z późniejszych dekad, odróżniają ten album od jego poprzednika. Dla fanów proga, którym muzyczny świat zatrzymał się wiele lat temu, to rzecz godna polecenia.