Niemiecka grupa Long Distance Calling nie jest obca naszym czytelnikom. Na łamach ArtRocka recenzowaliśmy dwa z ich czterech dotychczasowych pełnowymiarowych albumów, sama grupa prawie cztery lata temu gościła już w naszym kraju supportując Katatonię a jeden z jej muzyków ma polskie korzenie. A jednak troszkę o LDC zapomnieliśmy nie pisząc ani słowa o ich ubiegłorocznym krążku The Flood Inside.
A ten, ukazując się w marcu 2013 roku, przyniósł całkiem spore zmiany w ich obozie. Po pierwsze – Niemcy z kapeli instrumentalnej stali się zespołem ze stałym wokalistą w składzie. Jeszcze w 2012 roku zespół opuścił odpowiedzialny za elektronikę założyciel formacji Reimut van Bonn, zaś na jego miejscu pojawił się wokalista i klawiszowiec Marsen Fischer. Facet może za bardzo tu nie szaleje (tak naprawdę tylko cztery numery mają tu wokale), jednak pewna odmiana jest. Przypomnę, że do tej pory na każdej z płyt artyści prezentowali jeden wokalny utwór, na którym śpiewał zaproszony gość (byli to Peter Dolving z The Haunted na Satellite Bay, Jonas Renske z Katatonii na Avoid The Light i John Bush z Anthrax na Long Distance Calling). A skoro o gościach mowa. Na tym polu też nastąpiła pewna odmiana, bo na The Flood Inside mamy gości bez liku. Na albumie prezentują się Vincent Cavanagh, Petter Carlsen, Henrik Freischlader, Robot Koch, Alex Komlew i Mario Cullmann.
Te wszystkie powyższe uwarunkowania musiały wpłynąć na nową muzyczną ofertę Long Distance Calling. Ewidentnie słychać je w piątym Welcome Change, w którym gościnnie udziela się Vincent Cavanagh. Numer ten mógłby spokojnie trafić na jedną z dwóch ostatnich płyt Anathemy i całkiem sympatycznie by na nich wyglądał. Spoglądając jednak nieco szerzej na obecną muzykę Long Distance Calling trzeba powiedzieć, że panowie odchodzą nią wyraźnie od post-metalowej łatki, którą przyklejono kapeli, choćby przy okazji albumu Avoid The Light. Oczywiście, w dalszym ciągu są tu elementy post-metalu, czy post-rocka, sporo charakterystycznej dla nich przestrzeni, atmosferyczności i klimatu, bądź wreszcie swoistej transowości napędzanej wyrazistym basem. Wydaje się jednak, że tym razem ich muzyczne inspiracje sięgają nieco szerzej. Bo w rozpoczynającym całość, udanym Nucleusie dostajemy gitarowe solo w lekko bluesowym stylu, zaś w Ductus nieco psychodelii z lat siedemdziesiątych. Kończący podstawowy zestaw (w limitowanej edycji otrzymujemy także bonusowy Black Hole) i zarazem jeden z moich ulubionych tu kawałków Breaker nie tylko ma fajną melodię (z tym aspektem panowie radzą sobie także w paru innych kompozycjach) ale i hardrockowy riff. Przyzwoity album, który powinien zadowolić miłośników atmosferycznego i klimatycznego rocka.