Warszawianie z Tides From Nebula, po dwóch latach wracają z trzecim studyjnym materiałem. Materiałem, który potwierdza ich aspiracje, klasę i przede wszystkim obrany stylistyczny kierunek. Co ciekawe, Eternal Movement jest inny, niż poprzednie dwa albumy. Po Aurze, która przyniosła mnóstwo spontanicznej i nieokiełznanej energii, ubranej w gitarowe ściany dźwięku i swoisty patos oraz po Earthshine, na którym grupa poflirtowała mocniej z elektroniką, czyniąc swoją propozycję chwilami bardziej ambientową, tym razem mamy skok w jeszcze bardziej odmienne rewiry…
Nie pomylę się chyba zbytnio, gdy stwierdzę, że warszawski kwartet nagrał chyba najbardziej radosny i pogodny album. Kierunek tych zmian pokazał już wydany na singlu w ubiegłym roku i pomieszczony tu Hollow Lights. Kilka miesięcy temu w recenzji tego krótkiego wydawnictwa napisałem o tej kompozycji: To szczególnie w pierwszej części utwór bardzo optymistyczny w swoim wyrazie, luźny i lekki, by nie powiedzieć… popowy! Tym razem nie wita nas żar postrockowego zgiełku, bowiem pierwsza minuta kompozycji uderza raczej gitarą The Edge’a i echem muzyki Irlandczyków z U2. Dopiero w drugiej minucie dostajemy gitarowe plamy delikatnie pachnące muzyką Dalekiego Wschodu. I tak naprawdę w końcu w trzeciej minucie pojawia się tak charakterystyczna instrumentalna gitarowa ściana, kojarzona z postrockiem.
I podobnych w wyrazie, luźniejszych rzeczy, jest tu więcej. Posłuchajmy zresztą Only With Presence - kolejnego kawałka promującego ten krążek. Z nim muzycy zawędrowali na trójkową Listę Przebojów! I nie powinno to dziwić, bo to numer szybki, energetyczny, z fajnym, pełnym witalności motywem gitarowym ciągnącym się niemalże transowo. Zaraz po nim dostajemy jedną z najbardziej zaskakujących – i dla mnie najlepszych - kompozycji na płycie. Satori, bo o niej mowa, przynosi niespotykaną do tej pory w ich muzyce gitarową formę pachnącą amerykańskim południem, może wręcz muzyką country?
Oczywiście, panowie nie byliby sobą, gdyby nie pojechali dobrze już sprawdzonym w ich twórczości schematem. Zatem takie Emptiness of Yours and Mine, czy Now Run zaczynają się spokojnie, by wkrótce rozwinąć się wręcz mocarnie w finale. Nie brakuje też na Eternal Movement chrakterystycznej marszowej rytmiki, gitarowego zgiełku, znanych z Earthshine ambientowych plam (Up From Eden), czy wreszcie ładnej melodyki. Jest też najbardziej pokombinowany rytmicznie i tym samym najbardziej wielowątkowy oraz progresywny w swoim wyrazie Let it Out, Let it Flow, Let it Fly.
Warto wspomnieć, że tym razem za produkcję albumu, oprócz samego zespołu, odpowiadał Norweg Christer-Andre Cederbeg, produkujący swego czasu Weather Systems Anathemy. I co? I faktycznie wszystko fajnie brzmi, ale nie wydaje mi się, żeby miał on taki wpływ na ten krążek, jak na Earthshine Zbigniew Preisner (można wszak powiedzieć, że Earthshine miało delikatnie filmowy charakter). Bo na Eternal Movement niektóre instrumentalne motywy „śpiewają” niczym wokaliści, czyniąc z kawałków „instrumentalne piosenki”. I choć w dalszym ciągu jestem pod większym wrażeniem ich szczerego, pełnego emocji debiutu oraz nostalgicznej „dwójki”, doceniam ten bardzo udany artystyczny krok.