Szósty solowy album Eddiego Muldera, który od 2015 roku, z regularnością godną szwajcarskiego zegarka, co roku raczy nas swoimi solowymi płytami. Za każdym razem, recenzując poprzednie wydawnictwa artysty, przypominałem, że muzyk znany jest z takich holenderskich neoprogresywnych składów jak Leap Day, Trion i Flamborough Head, a jego solowa twórczość to jakże odmienna odskocznia od głównego nurtu zainteresowań artysty. Po Beyond The Eye trzeba chyba powiedzieć, że muzyk zapomniał już nieco o swojej artrockowej przeszłości i od kilku lat zdecydowanie tkwi przy ascetycznym graniu.
Bo to najnowsze wydawnictwo nie zaskoczy uważnych słuchaczy jego twórczości. Mulder bowiem oferuje kilkanaście (w opisie płyty znajdziemy ich 16, jednak wyświetlacz odtwarzacza pokazuje 17 ścieżek) nowych, niezbyt długich i skromnych muzycznie tematów. Jest jedna różnica w stosunku do wcześniej nagranych płyt poczynając od Dreamcatcher a na Victory kończąc. Na wszystkich artysta zapraszał licznych gości, którzy wspierali go pozostawiając na płycie zwykle delikatne dźwięki instrumentów klawiszowych, basu, fletu, skrzypiec a nawet, w przypadku płyt In A Lifetime i Waves, subtelnej perkusji.
Tutaj Mulder poszedł w zupełny aranżacyjny minimalizm. Na płycie słyszymy tylko jego, a w zasadzie gitarę McIlroy A-55, na której wykonuje wszystkie kompozycje. Dodam, że to oczywiście wyłącznie granie instrumentalne. Muzyka na swój sposób ilustracyjna, mogąca towarzyszyć odbiorcy w codziennych czynnościach, ale też podczas wyciszonego, samotnego wieczoru z lampką dobrego trunku w dłoni. Trudno przez to cokolwiek tu wyróżniać, bowiem poszczególne utwory, poza melodycznymi tematami, nie różnią się od siebie. Mulder jest bardzo sprawnym gitarzystą i wszystkie akustyczne niuanse brzmią w jego wykonaniu szlachetnie i subtelnie. Ciężko jednak ocenić tę płytę, bowiem zdaję sobie sprawę, że dla niektórych może to być kolejny niewiele wznoszący do obrazu artysty zbiór prostych instrumentalnych kompozycji, w których niezbyt wiele się dzieje, a pod koniec albumu delikatnie zaczyna wiać nudą. Mówiąc otwarcie, także i dla mnie (w wyniku rezygnacji artysty z dodatkowego instrumentarium) to jego najmniej interesujący solowy album.