Informacja o odejściu z Myslovitz Artura Rojka była wielkim szokiem. Nie tylko dla fanów grupy, ale także dla całej branży muzycznej. OK, nie zawsze w zespole układało się dobrze (dobitnie ukazała to biografia Życie to surfing autorstwa Leszka Gnoińskiego), ale nikt nie spodziewał się tego w takim momencie. Po wydaniu Nieważne jak wysoko jesteśmy… muzycy wszem i wobec ogłaszali, że to jedynie pierwsza część większej całości. Można było się wtedy domyślać, że nastał dobry czas dla zespołu. Prawda okazała się inna. Fani nie mają jednak co płakać – nowy materiał (z Michałem Kowalonkiem przy mikrofonie) zaprzecza tezie, że Myslovitz bez Rojka nie ma racji bytu.
Zacznijmy od nowego nabytku. Nie będę ukrywał – obawiałem się, że następca będzie chciał bezmyślnie kopiować charyzmatycznego poprzednika. Obawy były jednak bezpodstawne. Kowalonek (znany z grupy Snowman) idealnie wpasował się do muzyki zawartej na 1.577. A ta jest wprost wyborna.
Pierwszy utwór daje dobre wyobrażenie o zawartości dziewiątego albumu studyjnego Myslovitz. Teksty mniej depresyjne niż na poprzedniku. Za to muzyka wydaje się być spokojniejsza. Telefon to przepięknie (to gwizdanie - majstersztyk) snująca się ballada, której nie powstydziłby się sam Chris Martin z Coldplay. Za kilkanaście lat będziemy mówić, że to jeden z najważniejszych utworów w karierze. Prędzej, później, dalej to zwrot ku klimatom nowofalowym z taneczną pulsacją (prosiłbym na następnej płycie o więcej takich tanecznych klimatów). Chłopaki przyznają się do inspiracji grupą Editors. Dużo w tym racji (polecam posłuchać utworu Munich z repertuaru Anglików). Następny w kolejce, Wszystkie ważne zawsze rzeczy, przenosi słuchacza do popowych lat sześćdziesiątych. Mimo że to najmniej przekonujący utwór na płycie, warto pochylić się nad zapadającym w pamięć refrenem: Wiesz, że droga ta/ między nami długa nie jest i tak/ tylko długo trwa/ bo cały czas/ między ty i ja bardzo długie jest i. Utwory numer cztery i pięć należą do moich ulubionych. Pierwszy z nich jest nasiąknięty elektronicznymi dodatkami. Dobrze to koresponduje z lekko depresyjną warstwą słowną autorstwa Przemka Myszora. Trzy procent cieszy najbardziej. To po prostu w stu procentach klasyczny Myslovitz (okres Korovy Milky Bar?). Ponadto znajduje się w nim fraza, która najbardziej utkwiła mi w głowie: Każdy jakieś miejsce ma/ każdy lecz nie ja.
Niewątpliwie punktem kulminacyjnym jest dwuczęściowy Jaki to kolor. Część pierwsza jest bardzo senna. Wolno się rozkręca. Z kolei druga to kompletne przeciwieństwo – mocniejsza muzycznie i słownie (wokalista rzuca nawet ostrym go fuck yourself). Trzy sny o tym samym lokuje się w podobnym klimacie jak numer sześć. No i ten tekst rozliczeniowy – najważniejszy na płycie. A Szum? Najwięcej zawdzięcza brytyjskiej muzyce lat dziewięćdziesiątych. 1.577 zamyka utwór najbardziej zaskakujący – odjechany Być jak John Wayne. Słoneczna psychodelia, z chórkami na początku, nasuwająca skojarzenia z późnymi Beatlesami.
Nowy album przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Na chwilę obecną – najmocniejszy konkurent dla Dr Misio w walce o miano najlepszej polskiej płyty tego roku. Myslovitz wrócił z tarczą.