Informacja od zespołu, że zamierza tak szybko wydać piąty album (niecałe 2 lata minęły od premiery poprzedniego krążka), zaskoczyła mnie. Zapowiedzi, że będzie on powrotem do początków działalności tym bardziej. Fani oczekujący na powrót nu-metalu, który po płycie „Meteora” znikł, zacierali pewnie ręce. Na „Minutes To Midnight” panowie poszli w kierunek – po prostu – rockowy, stadionowy (w stylu U2), zaś „A Thousand Suns” to już kompletnie inna bajka (z dominującą elektroniką). Jak się okazało to była zwykła zmyłka. „Living Things” na pewno drugim „Hybrid Theory” nie jest. To bardziej kontynuacja ostatniej płyty. Bez interludiów, za to z większą ilością gitar. Co mnie osobiście bardzo cieszy.
Mamy tu wszystko, za co grupę szanujemy i uwielbiamy. Świetny rap Shinody (polecam ten w „Until It Breaks”, który zbliża się do estetyki R&B), ostre wydarcie się w refrenach pana wokalisty (przede wszystkim „Victimized”) i niesamowitą przebojowość. Zaskakuje jednak duża ilość tanecznych rytmów. Produkcją zajęli się panowie Rick Rubin i Mike Shinoda. W zasadzie nie muszę nic pisać, gdyż nazwiska mówią same za siebie.
Pierwszy singiel „Burn It Down” to elektronika z dopełniającym rapem (murowany hit na koncertach, co potwierdził koncert w Warszawie – publiczność odśpiewała cały refren). A za nim stoją kolejne mocne numery: „Lost In The Echo” (prawdopodobnie następny singiel), „Lies Greed Misery” (pobrzmiewa tu uwielbiany ostatnio dubstep) czy najostrzejszy w tym zestawie, wspomniany już „Victimized”. Narastający w swojej sile „Castle of Glass” (mój faworyt z płyty) to istny majstersztyk. W „In My Remains” powraca klimat z początków działalności (te gitary!). Większość zawartości to czady, ale mamy też chwilę wytchnienia. „Roads Untraveled” z dzwonkami dodającymi uroczego klimatu. Jest także „Powerless” (poprzedzony krótkim wprowadzeniem „Tinfoil”), którą osobiście uważam za najpiękniejszą balladę Linkin Park. Jako ciekawostkę dodam, że piosenka ta wykorzystana została w filmie „Abraham Lincoln: Łowca Wampirów”. 37 minut upływa bardzo szybko, ale nie odczuwa się niedosytu.
Nie będę porównywał „Living Things” z poprzedniczką, ponieważ mija się to z celem. Muzycy znowu nagrali (bardzo!) przebojową płytę. Jedyne, czego brakuje, to elementu zaskoczenia, który charakteryzował „A Thousand Suns”. Może na następnej ten czynnik powróci? Na razie cieszmy się z tego, co otrzymaliśmy od Linkin Park. Ósemka w pełni zasłużona.