"Nieważne jak wysoko jesteśmy..." to tytuł albumu Myslovitz, wydanego w 2011 roku. Niełatwo było czekać na niego cierpliwie, gdyż zespół już od dawna zapowiadał jego ukazanie się. Przeszkodziła temu zapewne roczna przerwa w graniu i koncertowaniu, która trwała od końca 2007 roku. Niedługo po niej było słychać o pracach nad nowym albumem. Dwa lata później członkowie grupy założyli bloga, na którym mieliśmy okazję śledzić postępy ich prac. Po długim oczekiwaniu, w maju 2011 roku nareszcie ukazała się płyta "Nieważne jak wysoko jesteśmy...". Szybko, bo już po 2 tygodniach zdobyła ona statut złotej płyty – jak widać, po tym długim oczekiwaniu fanom zaostrzył się apetyt. Czy było na co czekać?
Fani starego Myslovitz mogą poczuć się zawiedzeni. Nie jest to płyta, której przeznaczeniem będzie dominowanie na pierwszych miejscach list przebojów. W zasadzie brak chwytliwych kawałków na miarę "Długości dźwięku samotności" czy "Sprzedawcy marzeń". Zespół przygotował chyba po raz pierwszy w swojej karierze album adresowany do ludzi o szerszym muzycznym osłuchaniu niż tylko muzyka z radia i telewizji. Rozpoczyna go rewelacyjna "Skaza", utwór skomponowany przez Artura Rojka jeszcze wiele lat przed powstaniem tej płyty. W utworze panuje niesamowity nastrój i budowanie napięcia. To napięcie rozładowuje się w końcowej części utworu, zwłaszcza jeśli chodzi o wokal. "Art Brut" to z kolei lekka piosenka, ale bardzo psychodeliczna. "Przypadek Hermana Rotha" to jeden z najlepszych tu kawałków. Jest niesamowity trans, z którego warto się nie wyrywać. Niestety, po 3 świetnych numerach przychodzi czas na radiowego singla "Ukryte". Nie był to trafny wybór na singla, bo jest on po prostu słaby, a zamiast przyciągać smęci i niemiłosiernie przynudza. Na tym wydawnictwie mamy też utwory oddające klimat Myslovitz z lat 90. - "Ofiary zapaści teatru telewizji" czy "Efekt motyla". Obecna jest również lekka, przyjemna balladka "Srebrna nitka ciszy", kojarząca się nieco z "Lady Starlight" grupy Scorpions.
Wiele złego zarzucić nie mogę - panowie nagrali ambitny krążek, na którego trzeba patrzeć inaczej niż na poprzednie ich albumy. Brak tu przebojowości i mniej rockowych uderzeń, jest za to więcej psychodelii i eksperymentowania. Rozczarują się ci, którzy oczekiwali prostych i chwytliwych kawałków. Osobom z dużym bagażem doświadczeń, ze zróżnicowanym gustem muzycznym, także tym poszukującym czegoś nowego i interesującego - z czystym sumieniem polecam. Fanom dawnego Myslovitz z czasów "Miłości w czasach popkultury" czy "Korova Milky Bar" - nie.