Napisać, że ten album należy do moich ulubionych będzie zwykłym nadużyciem – w końcu prawie każde wykonanie koncertów fortepianowych Chopina należy do moich ulubionych. Stwierdzić, że artysta gra porywająco, będzie wetknięciem kija w mrowisko, bo Rubinstein ma tysiące zwolenników i całkiem sporo przeciwników. Oznajmiać wszem i wobec, że to doskonale nagrany album wywołać może tylko wzruszenie ramion u osób, które do muzyki podchodzą właściwie wyłącznie przez pryzmat przekroju i barwy kabla (bo „bez tego po prostu muzyka nie brzmi”). Więc o tym wszystkim ni słowa w recenzji. Zresztą, nie jestem w stanie obiektywnie napisać ani jednego zdania czy to o muzyce Chopina, czy też o tychże interpretacjach jego koncertów, więc proponuję skupić się na pozornie pozamuzycznych aspektach ich powstania.
Artur Rubinstein perfekcyjnie oddaje nastrój XIX wiecznej tęsknoty za wolnym krajem. Krzesze iskry młodzieńczego żalu za romantycznym światem. Słychać to w partii fortepianu łagodnej i zarazem zadziornej. Brzmią dziewiętnastowieczne wydarzenia w nutach wygrywanych przez orkiestrę. Wystarczy wsłuchać się najpierw w cudownie liryczne i romantyczne Romance: Larghetto z pierwszego koncertu, gdy muzyka wije się swobodnymi pasażami, zastygając tu i ówdzie z prawdziwym wręcz dostojeństwem. Melodie zawarte w koncercie e-moll są z rodzaju tych absolutnych: nic i nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie, jak można przeżyć kolejny dzień, gdy w poprzednim człowiekowi tak w duszy grało.
Koncert e-moll jest … łatwiejszy w odbiorze. Przynajmniej dla mnie. Chopin zawarł w nim tyle ornamentów, tak wiele emocji i serca, że trafiony zostałem tym koncertem jak karabinową kulą i uwolnić się od niego nie mogę od lat. Niezależnie, czy słucham rytmicznego, rozkołysanego Allegro Maestoso, czy brzmi mi w uszach wspomniane wyżej cudowne Larghetto, czy też uskrzydla mnie Rondo Vivace. Chęć nastawienia albumu od nowa powraca co i rusz, aż trzeba dawkować emocje, by nie zatracić się zupełnie w tej muzyce.
Tak działa na mnie koncert nr 1. Odkąd pamiętam. Natomiast z „dwójką” jest inaczej. Znając wykonania Marthy Argerich, Krystiana Zimermana i Reginy Smendzianki jakoś nie mogłem się „przemóc” do tego koncertu. Zawsze mi czegoś brakowało, brzmiał on surowo, dziwnie, melodie wydawały się „nie-takie”, orkiestracja nie pasowała do fortepianowych pasaży, słowem: nie odpowiadała mi ta muzyka. Aż wreszcie, w tym moim szaleństwie dobrałem się do wykonań rubinsteinowskich. No i zostałem znokautowany!
Dziś, z perspektywy kilku ładnych lat, w trakcie których album ten obraca się w moim odtwarzaczu, jasno mogę powiedzieć jedno. Nie ma lepszego i gorszego koncertu Chopina. Nie można licytować, które dzieło Fryderyka jest „lepsze”. Oba są genialne, ale aby to stwierdzić potrzebowałem genialnego albumu. Takim jest właśnie Chopin: Piano Concertos no. 1 & 2 Arthura Rubinsteina, wydany przez RCA w latach sześćdziesiątych, a wznowiony w charakterystycznej serii Living Stereo.
Rubinstein wiedział, jak grać Chopina. Trudno zresztą, by było inaczej. Zarejestrowane w Londynie (koncert e-moll, 1961 r. orkiestra pod dyr. Stanisława Skrowaczewskiego) oraz w Nowym Jorku (koncert f-moll, 1958 r. orkiestra pod dyr. Alfreda Wallensteina). Album zachwyca precyzją wykonawczą, techniką, muzykalnością i dbałością o szczegóły. W skali od 1-10 zasługuje na ocenę … 11. Bezwzględnie.