Cóż… nie istnieję.
Podkradam słowa bohatera książki Dukaja nie dlatego, że czuję z nim jakąś mniej lub bardziej sprecyzowaną więź. Nie skupiam się na tych słowach mimo, iż za oknem zimno paskudnie i jakoś tak depresyjnie spogląda na mnie słońce. Nie istnieję, a właściwie nie żyję, bo wreszcie, w tym pędzie obcego mi świata, gonienia za pieniędzmi, kolejnymi rzeczami, całym tym „… all those moments will be lost in time like tears in rain…” osiągnąłem poziom niezachwianego zobojętnienia. Dzień za dniem, chwila za chwilą, człowiek za człowiekiem ciągnie się przed, obok i za mną cała masa gestów, którym nie sposób przypisać znaczenia. Którym braknie uczuć.
Zatem – nie istnieję, i jak Pink siedzę sobie comfortably numb w fotelu, czekając na owo ukłucie. Może być bezpośrednio w serce i ostatecznie. Co potwierdzi tylko, że nigdy mnie tu nie było. Bo mnie nie ma. Bo nie istnieję…
Te wszystkie kwestie nie pojawiły się na tafli codzienności nagle, niczym rysa na szybie po uderzeniu kamienia. O nie, tak łatwo nie ma. Że siedzisz sobie w fotelu jednego dnia, a następnego życie dopada cię całym swoją marazmem. Raptem, to może uderzyć zawał, wylew albo inna śmierć na czterech kółkach, ale nie zobojętnienie. Ono sączy się w uszy, wdziera się do mózgu, otacza twoją głowę i wypełnia żołądek. Jest wszędzie i wszystkim. Powietrzem, które wdychasz, wodą którą pijesz i rzeczywistością, w jakiej co rano zwlekasz się z łóżka.
Więc nie istniejesz, jak ja. Może jeszcze o tym nie wiesz, ale this supermarket life dopadnie cię w końcu, przeciśnie przez maszynkę do mięsa i zapakuje w bylejakość codzienności. Wsadzi na półkę z hasłem „poprawność polityczna” albo „ekstremizm” – nieważne w sumie, skutek jest taki sam. W ciszy i bez prawa odwołania będziemy czekać na the final cut.
Jak się ratować? Nie wiem. A można? Wydaje się, że powinniśmy chociaż spróbować…
Można takim szarpiącym za końcówki nerwów staccato skrzypiec, jakie niesie Abeo. To XXI wiek, bezwzględnie. Drzemie - choć akurat to słowo nie oddaje w pełni grozy sytuacji – w tych nutach samotność wielkich miast. Neoromantyzm, zamknięty pomiędzy tunelami metra, a wypełnionym tysięcznym tłumem stadionem. Zaparowane szyby samochodów i przejrzysta niedostępność okien wystawowych, na których uśmiechają się do nas manekiny bardziej ludzkie, niż postacie mijane w tramwaju. Oto XXI wiek. Syf i wysoka technologia.
Sztuka przesiąknięta nadmiarem samotności będzie domeną naszych czasów. Odgłosy dnia codziennego, wplecione w muzykę, jakieś pojedyncze uderzenia w perkusję, sample i flażolety skrzypiec – wszystko to, co znaleźć można w Proxy, to cyzelowane w odosobnieniu uczucia, gotowe na eksplozję z byle powodu. Tłamszone na zawsze w cieniu naszych bezpiecznych mieszkań, osiedli i miast. Łudźmy się tym spokojem, niech ani przez moment nas nie straszy zawzięta chytrość tego świata. Te skrzypce – niby grające swoją barokową melodię próbują zaczerpnąć oddechu spychane w głębinę przytłaczającym jazgotem instrumentów perkusyjnych i klawiszowym sosem, który ma przykryć każdy przejaw nadziei. O tak, w Proxy owa ufność w ratunek dla tego świata skona pod kolejnym, tnącym jak żyletka skowytem strun. Szukam więc na siłę poetycznej rozwiązłości i … tak się składa, że niesie ją głos wokalistyki. Zmysłowy i pełen ciepła. Nie słucham, co śpiewa, choć gdy znaczenie słów w końcu do mnie dotrze, okaże się, że to brzmi jak odsiecz dla upadającej cywilizacji ludzi. If Wishes Were Catholics … płynie w przestrzeń przekaz kolejnej kilkuminutowej perełki z Monocyte. Jest niezwykle, bo mimo jej balladowej budowy, mkniemy przed siebie w rytmie zapętlonych dźwięków. To nie jakieś tam largo, zagrane by wdzięczyć się do ukochanej, to allegro vivace, mimo że oparte na przytulnej i ckliwej dla ucha melodii. Takiego zestawienia emocji nie znajdziecie dziś nigdzie indziej – nie gra tak żaden wykonawca. Zwłaszcza nikt z tak zwanej pierwszej ligi. Lansujące ich wytwórnie po prostu na taką bezkompromisowość nie pozwolą…
Menton J. Matthews nagrał wreszcie kolejny album. Od debiutu w 2006 roku upłynęło paskudnie dużo czasu, jednak warto było czekać. Monocyte jest bowiem z jednej strony płytą zawierającą cały szereg patentów z jakich Saltillo zasłynęło przed laty, a jednocześnie słychać w tej muzyce, jak bardzo zmienił się świat i my sami. I jak mocno owe zmiany dotknęły Artysty.
Nie jest to łatwa muzyka. Wbrew pozorom – melodia, która wiedzie prym w większości kompozycji wcale nie pozwala na chwilę nawet zapomnieć, jak okrutny i zimny jest to świat. To nie jest smutna opowieść o Kopciuszku, jaką potrafi niezwykle przejmująco opowiadać Stefan Aaskoven ze swoim Bliss. To nie jest obrazoburcza Björk, ani nawiedzeni mistrzowie z Sigur Rós, próbujący zmieniać ciepło tego świata w energię odnawialną samotnych gejzerów Islandii. To cztery ściany naszego niepokoju, okopane syntetycznymi dźwiękami kompozycji, o których można powiedzieć wszystko tylko nie to, że Monocyte przepełnia „miła” muzyka.
Bo Monocyte tnie po nadgarstkach, spycha wrednym uderzeniem perkusji pod pociąg synkopowych rytmów. Ścina z nóg staccato skrzypiec (posłuchajcie maksymalnie głośno I Hate You), miażdżąc ostatni przejaw dobrej woli. Lojalnie ostrzegam - słuchanie takiej muzyki nie jest bezpieczne. Czai się w niej mrok ludzkiej samotności (triphopowy taniec w Forced Vision zawładnie każdym), melodeklamacje zaś spotęgują nastrój grozy i wyrachowania. Tak wygląda nasz świat. Złudne bezpieczeństwo, spętlone nadzieje i balladowa, neoromatyczna miłość, za którą zapłacisz nowym kawałkiem plastiku wydanym przez twój troskliwy bank. Nasz świat. Syf, wysoka technologia oraz samotność, na którą nie ma lekarstwa.
Ostrzegam – ta muzyka was odmieni…