Zapytałem się kolegi Horysznego, czy ma zamiar recenzować wszystkie koncertowe, oficjalne płyty Hawkwind. Popatrzył na mnie jakoś dziwnie i powiedział, że chyba tylko sam Brock wie ile tego jest, a i to nie jest wcale takie pewne. A gdyby nawet i tak jest to robota na pół roku, i to dla całej redakcji, łącznie z Naczelnym i sprzątaczkami. No to ja powiedziałem, że dobrze, że o tym sprzątaniu wspomniał, bo Naczelny dołożył mu ekstra dyżur na szmacie za kolegę Walczaka, którego świńska grypa rozłożyła. Nie ucieszył się. A co do koncertówek Hawkwind okazało się, że ma zamiar napisać raptem o kilku. Ja też chciałem napisać o kilku, to tylko uzgodniliśmy tytuły, żeby się nie dublować.
Koncertowa dyskografia Hawkwind to dżungla, w której połapać się nie sposób. Płyt bardzo dużo, wydawanych przez bardzo różne firmy, nierzadko ten sam materiał Brock sprzedawał różnym wydawnictwom, a czasami chyba też przy okazji i bootlegerom. Jakoś tych wydawnictw też jest bardzo różna. Czasami takie coś, że odtwarzacz sam wypluwa z obrzydzeniem, a czasami są to prawdziwe perełki.
„Caterbury Fayre” należy zdecydowanie do tej drugiej grupy i bez wątpienia jest to jedno z lepszych wydawnictw koncertowych Hawkwind jakie znam (co prawda nie znam zbyt dużo, raptem coś koło dwudziestu…).
Żywiec jest taki, że „kamikadze boski wiatr nie ma przebacz”. Przede wszystkim bardzo dynamiczny. Co prawda koncerty Hawkwind zawsze są bardzo dynamiczne, ale ten jest naprawdę bardzo wyjątkowy. Nie wiem co wzięli, ile i gdzie to można dostać, ale nie dość, że od początku śmignęli jak petarda, to do tego i muzycznie dużo się tam działo – dziewięciominutowe „Levitation” jest po prostu boskie, taka psychodela, aż miło, popisy House’a na skrzypkach w „Spiral Galaxy” i „Solitary Min Games”, świetne „Spirit of The Age”, na koniec pierwszego krążka trójca "Motorway City"/ "Hurry on Sundown"/ "Assassins Of Allah" zagrane z taką mocą, że z nadmiaru energii można po ścianach chodzić. Drugi krążek zestawu rozpoczyna nie byle co, bo największy przebój grupy – słynna Srebrna Maszyna, a zaśpiewana jest też przez nie byle kogo, bo przez samego Arthura Browna. Mniamuśne wykonanie. Ta część również jest zagrana na bardzo wysokich obrotach, zresztą tu jest „Void of The Golden Light”, który już wcześniej świetnie sprawdził się na „Palace Springs”.
Koncert świetny, ale realizacyjnie straszna surowizna. Chyba tak jak się nagrało, tak na płytę poszło, nikt potem do tego nie zaglądał. No i dobrze, bo może dzięki temu ten koncert ma taki fajny, specyficzny klimat, jakby z lat siedemdziesiątych. W każdym razie jest to coś zupełnie innego sortu, niż „doszlifowany” „Palace Springs” (zresztą też bardzo dobry). Można też zauważyć, że część utworów ma przearanżowane wokale – lekko zmieniona linia melodyczna, do tego oktawa niżej. Pewnie co by Brock nie musiał się zanadto męczyć . Poza tym Simon House – bez niego cała ta impreza sporo by straciła. Jego ostry, „ekspansywny” styl grania zawsze bardzo dużo wnosił do muzyki Hawkwind.
Przy koncertowych wydawnictwach Hawkwind trzeba być jak niewierny Tomasz – „nie uwierzę, jeśli nie dotknę”, dlatego zawsze dobrze sprawdzić ten towar bardzo dokładnie. Jednak jeśli ktoś już trochę zna i lubi ten zakręcony band, to „Canterbury Fayre”, może brać w ciemno. Wątpię, żeby się zawiódł. Dziewięć gwiazdek z niewielkim minusem.