Październik. Kiedy tak zacząłem rozgladać się, co takiego ciekawego ukazało się w tym roku, pojawiła się uśmiechnięta gęba Angry Andersona – I co doktorku? – zapytał - Trzeba się przeprosić ze starym, dobrym wujkiem Angrym? - Ano tak , panie Anderson. Trzeba – odpowiedziałem grzecznie.
Nowa płyta “Blood Brothers” Rose Tattoo przypomniała mi o tej fajnej, metalowej grupie z Antypodów. Ktoś, kto nieco bardziej interesował się heavy metalem na początku lat osiemdziesiątych, to tą kapelę powinien pamiętać. Łysy jak kolano, za to wytatuaowany rozlegle lider i wokalista Angry Anderson była to postać, która rzucała się w oczy. Grali głośno , hałaśliwie, jak trzeba. Uważani byli, nieco niesłusznie, za kopię AC/DC. Chociaż jak się jest z Australii, a płyty produkuje duet Vanda/Young, to trudno opędzić się od takich porównań. Nie da się ukryć , że podobieństwa są, tylko , że Rose Tattoo byli bardziej rockandrollowi i bardziej, hm... Ramones. Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych nagrali kilka płyt, a “Rose Tattoo” i “Assault & Battery” są naprawdę doskonałe. Na pierwszej znajduje się kapitalny blues “The Butcher and Fast Eddie” – wyśmienita opowieść o przywódcach dwóch gangów – niemal szekspirowska.
Legendy podają, że bardzo rock’n’rollowy tryb życia, głównie wokalisty, był sporym utrudnieniem w prawidłowym funkcjonowaniu zespołu. Wydaje się to potwierdzać gęba Angry’ego z lekka naznaczona jakby takim browarniano-gorzelnianym piętnem. Ponoć też ze względu na bardzo krewki charakter tego pana, czasami zachodziła potrzeba wyciągnięcia delikwenta z pierdla, gdzie trafiał za bójki w lokalach z wyszynkiem. Po amerykańskim tournee w połowie lat osiemdziesiątych zespół przerwał działalność. W 1993 roku wrócili najpierw na krótkie tournee, a kolejna płyta zatytułowana “Pain” ukazała się w 2002 roku. Niezła, ale bez rewelacji. Natomiast najnowsza, “Blood Brothers” jest dużo, dużo, lepsza od swojej poprzedniczki. Niemal tak dobra , jak dwie pierwsze. Bęc, bęc, gruch, łup – cztery pierwsze kawałki – z minuty na minutę micha mi się cieszyła coraz bardziej. Było dokładnie tak, jak powinno być na metalowej płycie – riff, kop i melodia. Żadne tam białorusko-neurotyczne rzeźbienia i Angry się drze, a nie ryczy. No sama radość. Metalowa. Najlepszy z tej części jest czwarty, “1854”, następnie dla lekkiego uspokojenia mamy bluesowata balladę, dosyć adekwatnie zatytułowaną “City Blues”. Ale ja takie utwory to nie bardzo, bo ja bym chciał całą płytę jak wspomniany “1854” albo jak “Black Eyed Bruiser” (nic to, że riff tak jakiś od Kinksów, wokal jakby podobny do “Let There Be Rock”, a ogólnie całość nieco zalatuje “Gimme Some Lovin’” Spencer Davies Group). Spoko, dwa numery dalej grają z takim samym animuszem, jak na początku. No ciężko tak z ręką na sercu zaprzeczyć, że “piorunowego” grania na tej płycie nie słychać – jasne, taki na przykład “Man About Town”, zresztą świetny numer, jeden z lepszych na płycie. Ale, żeby tak w dużych ilościach – to na pewno nie. Wokalnie Andersonowi bliżej do Dannego McCafferty z Nazareth, niż do Johnsona, a już nie mówiąc o świętej pamięci Bonie. Tym razem tylko kończący płytę “Lubricated” “broni” tego bardziej rock’n’rollowego oblicza zespołu. To taki dynamiczny lekko punknięty numer, jedyny , który na tej raczej metalowej płycie, przypomina o tym, że swego czasu Rose Tattoo życzliwie spoglądało na punk-rocka.
Świetna płyta!