- Zobaczymy coś teraz ustrzelił – popatrzył na kartkę – o, ładnie. Czyli Nice.
- Ładnie – potwierdziłem – Bardzo ważna płyta. Chyba pierwszy raz zespół rockowy i orkiestra zagrały ze sobą na żywo.
- Chyba drugi. Purple z orkiestrą byli szybsi od trzy tygodnie – poprawił mnie szef
- Możliwe. Ale „Five Bridges” jest znacznie bardziej interesujące.
Obecnie kolaboracje zespołów rockowych z orkiestrami nie są niczym specjalnie wyjątkowym, ale ponad czterdzieści lat temu to była absolutna nowość. Pierwsi za coś takiego wzięli się The Moody Blues. Tyle, że w przypadku „Days of Future Passed” zespół i orkiestra nawet się na oczy nie widzieli, a tego, żeby to wszystko miało ręce i nogi pilnował producent całości Tony Clarke. The Nice poszli dalej, bo chcieli zagrać i zagrali z orkiestrą na żywo. W takiej sytuacji występują inne problemy. Rzadko kiedy orkiestra odpowiednio współbrzmi z zespołem. Zwykle robi za akompaniament, pełniąc funkcję instrumentów klawiszowych. Albo jedni i drudzy grają obok siebie. Najrzadziej wypada to tak, że tworzą jedną całość. Inna sprawa, że pod koniec lat sześćdziesiątych muzycy rockowi byli postrzegani jeszcze jako kudłate szarpidruty, dzikusy omalże, które ledwie z drzewa zeszły, a cały ten rock - jako sztuka jarmarczna i do tego bez większej przyszłości. Dlatego muzycy orkiestr z góry patrzyli na takich cudaków, co nie pomagało we współpracy. Chociaż pośród tych obszarpańców była dość liczna grupa artystów, którzy odebrali staranne wykształcenie muzyczne. Jak choćby właśnie Keith Emerson. On ciągoty do muzyki klasycznej miał zawsze, już od samego początku kariery The Nice. Dlatego „Five Bridges” był to pomysł, żeby przygotować suitę, która w zamyśle miała łączyć różne muzyczne style, oraz własne wersje klasycznych utworów, zagrać to na żywo z orkiestrą i zobaczyć co z tego wyjdzie. Co prawda w tym przypadku trudno mówić o przeróbkach, bo ingerencja w pierwotną ich materię była bardzo znacząca. Lepiej napisać, że nie tyle zostały przerobione, co zmasakrowane. Zresztą on taki sport zawsze lubił. Jak „przerobił” „Amerykę” Bernsteina, to się w USA nie mogła ukazać.
Co z tego wyszło?
Spotkałem się z różnymi ocenami tego przedsięwzięcia – od niezbyt pochlebnych, po bardzo przychylne. Osobiście uważałem, że jest to płyta ambitna i wybitna. The Nice przecierało nowe ścieżki, pionierom to zawsze wiatr w oczy i nie dziwi, że nie wszystko wypadło tak jak powinno (?). Kiedyś pisałem, że Emerson zaliczył wszystkie mielizny z The Nice, a z ELP szedł już na pewniaka. ELP jest bardziej wyrachowane, brakuje tej odrobiny szaleństwa, nie ma tego fermentu twórczego, który był wcześniej. Pewnie zabrzmi to jak herezja, ale wolę „Five Bridges” od „Obrazków z Wystawy”. Może ten album jest trochę chaotyczny, hałaśliwy, trochę szczeniacko bezczelny, ale jest to pełne entuzjazmu, pasji. Dobrym wykonawcom na koncertach zawsze wyrastają skrzydła. The Nice też. Wykonanie tytułowej suity jest znakomite (warto się przyjrzeć dokładnie poszczególnym częściom tego utworu – jak to jest starannie zaplanowane i zagrane), „Karelia” Sebeliusa również wypada doskonale. Nawet te niesamowite dźwięki, jakie Emerson wydobywa ze swoich syntezatorów mniej więcej w połowie utworu nie są w stanie jej zaszkodzić. Mieszanie Dylana z Bachem w "Country Pie/Brandenburg Concerto No. 6" – ani z jednego, ani z drugiego wiele nie zostało. „One of Those People” to jedyny utwór, który nagrano w studiu, bez udziału publiczności – i to jest najsłabszy moment na „Five Bridges”.
Bardzo ważna płyta w historii prog-rocka, chociaż trochę zapomniana. Niesłusznie. Moim zdaniem jazda obowiązkowa dla każdego szanującego się fana rocka progresywnego.