Remanent 2014.
Myślałem, że ostoją amerykańskiego hard’n’heavy modo eighties są Niemcy i Skandynawia, bo akurat stamtąd najwięcej jest takich nowych zespołów , a tu kapela, o dziwo, z USA. W Ameryce też grają taka muzykę :).
Na pewno takich kapel tam jest dużo więcej (nie mówię tu oczywiście o starych wyjadaczach typu Motley Crue, Tesla, Ratt i tym podobne, bo ci to radzą sobie zupełnie dobrze), bo natura próżni nie znosi, ale na razie chyba tylko The Last Vegas tak bliżej mi się o uszy obiło. A nawet nie tyle obiło, co już kilka lat im kibicuję. To będzie od krążka „Whatever Gets You Off”. Potem było „Bad Decisions”, a teraz „Sweet Salvation”, do tego w międzyczasie wcześniejszy „Seal The Deal”. Najbardziej podoba mi się „Whatever…” bo jest taki najbardziej bezczelnie przebojowy, chociaż też i najbardziej gunsowaty. Ale nie jest to album z materiałem całkiem premierowym, tylko pół na pół. Znalazło się na nim też kilka utworów z poprzedniego krążka „The Last Vegas”, tyle, że nagranych na nowo. Tak wyszło, bo The Last Vegas wygrali konkurs na deal z dużą wytwórnią i „Whatever…” było efektem tej wygranej i pierwszą płytą, której nie musieli wydawać metodami chałupniczymi. Czyli de facto, taką, która dotarła do większej ilości ludożerki niż tylko rodzina, znajomi i publika na koncertach.
Ale wracając do „Sweet Salvation”, jest to chyba najsłabszy krążek grupy jaki znam. Jednak w zasadzie większego znaczenia nie ma, bo i tak wszystko, co słyszałem oscyluje w okolicy ośmiu artrockowych gwiazdek, z niewielkimi wahnięciami w obie strony. Akurat „Sweet Salvation” to lekkie wahnięcie w dół, dlatego to osiem gwiazdek z minusem, ale cały czas osiem.
Jankesi żadnego prochu nie odkrywają. Guns N’Roses przede wszystkim, Aerosmith, plus trochę grunge’owego brudu. Żre to im bardzo ładnie, bo cały czas potrafią sklepać sensowne riff, napisać sensowne piosenki. Na „Sweet Salvation” próbują też kombinować. „Miss You” nie przypadkiem tytułem nawiązuje do Stonesów, „Face in The Crowd” przypomina mi „Vision Thing” Sióstr Miłosierdzia, a „Come with Me” niepokojąco blisko lokuje się w rejonach Jane’s Addiction. O ile Siostry, czy Stonesi mogą być, to z Jane’s Addiction trzeba byłoby uważać. Jest to zespół o tak charakterystycznym stylu, że jakieś poważniejsze wycieczki w tamtym kierunku mogą skończyć nawet utratą własnej tożsamości. Lepiej robić, co swoje, co już umieją i nie kombinować. Reszta to uczciwy hard-rockowy łomot. Bardzo uczciwy.
„Sweet Salvation” to dosyć krótka płyta, raptem nieco więcej niż pół godziny. No i dobrze, rock’n’rollowy krążek nie powinien być dłuższy, 30-45 minut to optimum. Taka dawka skondensowanej energii muzycznej w zupełności wystarczy.