Trzeci album projektu Kamila Konieczniaka nie zaskakuje i sprawia wrażenie, że artysta go tworzący stoi jednak w miejscu. A jak wiadomo, ten który stoi w miejscu, tak naprawdę się… cofa. W zasadzie wszystko jest tu takie, jak powinno być. Ładna oprawa graficzna z ciekawą okładką i muzyka utrzymana w znanym neoprogresywnym stylu, z dużą ilością ciepłych, klawiszowych podkładów, gustownych partii saksofonu, melancholijnym nieco nastrojem i sporą przestrzennością podkreśloną miłą dla ucha produkcją, dzięki której wszystko odpowiednio „cyka” i „mruczy”.
A jednak tym razem ta muzyka, mając w sobie duże pierwiastki ilustracyjności, na dłuższym dystansie zaczyna wywoływać uczucie lekkiego znużenia obraną formą. Cóż, tak to już jest, że każdy nowy album ukazuje się w pewnym kontekście – w określonym miejscu i czasie. I może gdyby był Moonrise’owym debiutem spojrzałbym na niego z innej perspektywy. Jednak nim nie jest i wywołuje delikatny zawód. Dlaczego?
Bo brak mu wyrazistości, przełomowych i dramatycznych momentów oraz urzekających melodii, które tak naprawdę w takiej muzyce, odgrywają niebagatelną rolę. Patrząc z tej perspektywy mocnym jego punktem jest z pewnością Surrender To Win, do którego słuchacz zostaje dobrze przygotowany przez ilustracyjne intro w postaci kompozycji tytułowej. W Surrender To Win otrzymujemy bowiem i zgrabną melodykę, selektywnie i ciepło grający bas oraz przede wszystkim fantastyczne gitarowe solo w prawdziwej, nieco patetycznej, artrockowej oprawie. Całość ożywia także bardziej urozmaicony, siedmiominutowy, Flying In Empty Lands, z cięższymi riffami gitarowymi (w jeżozwierzowym wszak stylu) i ewidentnymi nawiązaniami do mistrzów neoprogrocka z IQ. Po przeciwnej stronie bieguna stoi następujący zaraz po nim balladowy i najbardziej subtelny w zestawie Blind Faces, który może skruszyć serducho ładnym, zwiewnym refrenem i udaną saksofonową figurą.
Reszta utworów już tej wyrazistości nie ma. Czy to wina nowego wokalisty Moonrise, Marcina Jajkiewicza? Nie sądzę. Śpiewa wszak bardzo dobrze, choć nie zaskakuje oryginalną barwą. Z drugiej strony faktycznie brak mu tej charakterystycznej dla Łukasza Galla ekspresji wokalnej, która gdzieś tam w konsekwencji przekłada się na większe emocje… A tych tu przeżywamy mało. Bo całość wydaje się być jednorodną muzyczną masą, po której wysłuchaniu – mimo że brzmi ona całkiem szlachetnie – niewiele można wyróżnić. Mogący być swoistym magnum opus płyty, ostatni i najdłuższy w zestawie Mr Strange, nie wykorzystuje szans. Sporo w nim wątków, także melodycznych, które sprawiają wrażenie zbyt wcześnie skończonych.