Moonrise dosyć długo zwlekało z wydaniem swojego trzeciego albumu. O ile poprzedni "Soul's Inner Pendulum" pojawił się w rok po debiucie, tym razem Kamil Konieczniak kazał nam czekać 3 lata na to wydawnictwo. Moonrise zdobyło sobie uznanie słuchaczy i krytyków swoimi dwoma poprzednimi albumami, zwłaszcza debiutanckim "The Lights Of A Distant Bay", który został ciepło przyjęty nawet przez najbardziej krytyczny wobec podobnych wykonawców odłam naszej redakcji.
Muzykę Moonrise cechuje duże dopieszczenie materiału, wysoka jakość produkcji oraz bogactwo aranżacyjne, które na trzecim albumie nie ukrywam z dumą wręcz, zostało dopracowane do perfekcji. Wszystko brzmi jakby było dopieszczone przez Chrisa Kimseya czy Nicka Davisa, stawiając jakość produkcji na równi z Mike & the Mechanics, INXS czy marillionowskimi "Clutching at straws" i "Season's End".
Zespół zadbał nie tylko o jakość produkcji. Postarał się o jeden z najprzyjemniejszych klimatycznie albumów, które miałem okazję posłuchać w ciągu całego minionego roku. Saksofon zapożyczony od Kenny'ego G. tudzież Mela Collinsa brzmi wspaniale, sposób gry przeplata zmysłowość Kenny'ego G z klimatem Mela Collinsa. Saksofon miło współgra z bardzo estetycznymi partiami gitar, utrzymanych w klimacie Steve'a Rothery'ego z tych dwóch wspomnianych albumów Marillion. Wszystko jest klarownie spięte klawiszowymi partiami i plamami autorstwa Kamila Konieczniaka. Także wokalista, delikatny, aksamitny ale wyraźny głos Marcina Jajkiewicza dobrze wpasowuje się w muzykę zespołu. Jedno trzeba przyznać krytykom - najnowsze dzieło Moonrise jest bardziej odtwórcze niż twórcze. O ile poprzedni album poszedł za trendem rozsiewając woń jeżozwierza, o tyle muzycy nie stworzyli absolutnie nic nowego, nic co mogłoby wyróżnić zespół. Poza jakością. Ale może właśnie o to chodziło? Nie omieszkam zapytać o to Kamila Konieczniaka, którego uważam na równi z Rafałem Żakiem za zalążek nowej jakości współczesnego brzmienia. Ta neoprogresywna forma pokazuje nam odporność wobec czasu tego gatunku muzyki. Choć brzmi to w miarę nowocześnie, gdzieś w tle są echa albumów Genesis, początków IQ - zwłaszcza albumu "Ever", wspomnianych albumów Marillion - które swoje lata świetności miały ponad ćwierć wieku temu, jak nie wcześniej! Wystarczy rzut ucha na "Flying in Empty Land", w którym klasyczne brzmienie progresywnego rocka lat 70tych i 80tych spotyka się z kompletnie współczesnym, ale delikatnym i melodyjnym graniem. W każdym razie - Mariusz, ja tam jeżozwierza już nie słyszę.
Na mój gust materiał swoją pieczołowitością przebija nawet brazylijskich przedstawicieli tego nurtu, którzy do tej pory byli niedoścignieni w okołogenesisowych klimatach. Mariusz, mój redakcyjny kolega, w swojej recenzji zarzucił brak wyrazistości. Ale z drugiej strony, może tym razem ja będę tym dobrym gliną, nie o wyrazistość chodzi. Kamil Konieczniak dał nam nie tylko wspaniały "mruczący" album. To absolutnie perfekcyjne dzieło właśnie dlatego jest perfekcyjne, bo mamy z czym je porównać, znamy te dźwięki, możemy rzucać cytatami z kolejnych albumów sprzed lat, albo się po prostu wyłączyć i zatopić w muzyce. Tym razem Moonrise dał nam niesamowity materiał dla spragnionych podobnych brzmień niepoprawnych marzycieli, którzy oczami wyobraźni szukają odpowiedniej dla muzyki ilustracji. Co robiłby ten marzyciel piszący te słowa? Pojechałby w Bieszczady, na Kaszuby czy do Kotliny Jeleniogórskiej w okolice Jakuszyc - mekk astronomów, wystawił swój teleskop i całą noc gapiłby się w głęboki kosmos, słuchając miłych dla ucha brzmień krakowskiego zespołu. I po to się kupuje takie albumy!
Jeżeli już drogi czytelniku nabyłeś ten album, wyłącz komórkę, przygaś światło, zapuść krążek i zanurz się w magii dźwięków Moonrise ....