Sobota z SBB – odcinek XL. Jak na razie – ostatni.
„Iron Curtain” fani przyjęli z mocno mieszanymi uczuciami (nie brakuje opinii, że to najgorsza studyjna płyta SBB). Czemu trudno się dziwić: po mocnej, niemal hardrockowej, bardzo wyrównanej kompozytorsko „The Rock”, otrzymaliśmy płytę nieco płaską i pozbawioną wyrazu, opartą głównie na stonowanych balladach. Dlatego na wydaną jesienią 2010 „Blue Trance” fani oczekiwali z nadzieją, ale i z niepokojem. Co ostatecznie otrzymaliśmy? Niestety, „Blue Trance” to w dużym stopniu „Iron Curtain 2”. Znów otrzymaliśmy kilka ballad, trochę instrumentalnego Lakisowego grania i próby nawiązania do ciężaru i energii „The Rock”.
Bardzo mocno i naprawdę udanie zaczyna się ta płyta – „Etiuda Trance” to, masywny, osadzony, hipnotyczny, wręcz jakby plemienny huk bębnów, potężne dźwięki organów i minimoogowe odloty. Potem jednak napięcie spada: „Los człowieka” kontrastuje melancholijną, balladową zwrotkę i mocniejszy, bardziej rockowy refren, nie brakuje tu ładnych partii gitary i fortepianowych dodatków, ale całość robi wyraźnie gorsze wrażenie, niż w przypadku choćby „Camelele” – także za sprawą (co okazuje się zresztą zmorą tej płyty) banalnego tekstu. Nieco lepiej jest w „Red Joe” – całkiem udanej porcji klasycznie rockowego, nieco bluesującego grania ze Skrzekiem to melorecytującym, to śpiewającym. Lakisowe „Święto Dioni” jakby zapowiadało album „SBB”: ładnie płynąca instrumentalna miniaturka o nieco smooth-jazzowym klimacie, z wokalizami Skrzeka. Mistrz Józef w kolejnym utworze – „Szczęście jak na dłoni” – sięga do klasyki rocka progresywnego, bo główny motyw tego utworu nawiązuje do melodii „The Court Of The Crimson King”. I nawiązuje przy tym udanie, zgrabnie wtapiając tą klasyczną melodię w ciepłą, ładnie sobie płynącą, bardzo udaną balladę. Gorzej wypadają „Doliny strumieni”: mimo całkiem interesującej melodii, niezłego tekstu i ładnych partii wokalnych, całość jest nieco bez wyrazu. Za to intryguje „Karida Beach”: we wstępie jest coś z jazzowego grania Pata Metheny’ego, a potem mamy i rockowe, riffowe granie, i melodyjne solówki, i zgrabną linię melodyczną. Utwór tytułowy to próba typowo rockowego grania, opartego na uwypuklonym, dynamicznym rytmie i masywnych gitarowych riffach; całkiem niezła próba, pogrzebana przez słaby tekst. Przyjemnie sobie płynie całkiem udane Lakisowe „Muśnięcie kalimby”. Kolejna ballada, „Pamięci czas” – z wyeksponowanym fortepianem – to obok „Szczęścia jak na dłoni” najbardziej udany utwór Skrzeka na całym albumie. Na koniec mamy znów porcję prawie hard-rockowego grania.
Jak w sumie wypada „Blue Trance”? Nierówno. Są tu i rzeczy naprawdę sporego kalibru – wstęp i zamknięcie, „Karida Beach”, „Szczęście jak na dłoni”, „Pamięci czas”, spokojnie stające w szranki z zespołowymi klasykami – i utwory niezbyt udane, albo jako całość („Los człowieka”), albo niezłe muzycznie, ale słabe od strony tekstowej („Blue Trance” to zresztą chyba najsłabsza pozycja w dorobku SBB, jeśli chodzi o teksty). W efekcie otrzymaliśmy chaotyczny, nierówny, jakby nieprzemyślany, trochę niedopieczony album. SBB na „Blue Trance” pokazuje spory potencjał i spore możliwości, tyle że nie potrafi ich do końca wykorzystać. W efekcie powstała niezła płyta, która mogła być znacznie lepsza. Stąd dość powściągliwa ocena całości.