Ćwiara minęła!
Jak nietrudno zauważyć, w roku 1985 fani rocka progresywnego mieli średnie powody do zadowolenia. Marillion, Kate Bush, IQ – tyle jeśli chodzi o prawdziwe perły. Natomiast wiele ciekawych rzeczy pojawiło się poza stricte progrockowym nurtem.
W Polsce rok 1985 chyba najsilniej kojarzy się właśnie z płytą Dżemu. Trochę się na tą płytę naczekali: pierwszy singel w 1981, potem jedynie kaseta z koncertem z 1984, taki oficjalny bootleg (na CD wyszedł jako „Dzień w którym pękło niebo”). I wreszcie debiutancki album: nagrywany w pośpiechu, na zasadzie każdy muzyk osobno, z niezbyt znającą się na rejestracji i miksowaniu takiej muzyki ekipą (co odbiło się wyraźnie na brzmieniu płyty). Mimo przeciwności, wyszła bardzo dobra płyta.
Co mamy na tej „Cegle”? Utwory z całego początkowego okresu działalności zespołu, w tym kilka absolutnych Dżemowych klasyków. Swoisty przekrój inspiracji członków grupy. Podstawa – to rzecz jasna rock i blues. Do tego dochodzi country i reggae. Na płycie nie znalazł się znany z singla, znakomity „Paw” - więc honoru trójkolorowych barw broni „Kim jestem – jestem sobie”. Broni całkiem dobrze, choć to utwór o klasę gorszy niestety. Country-rock – to rzecz jasna zespołowy evergreen, czyli „Whisky”. Podobnie jak „Czerwony jak cegła” - Dżemowy klasyk, jeden z najbardziej znanych utworów tej szacownej grupy.
„Czerwony jak cegła” to już czysty przykład stylu Dżemu: charakterystyczny riff ze stonesowskiej szkoły, fajne rozwinięcie, stylowe wymiany dwóch gitar elektrycznych, charakterystyczny, luźny, ale pełen emocji śpiew Ryszarda Riedla. Typowy rock z bluesowym odcieniem mamy w „Powiał boczny wiatr”, „Nieudanym skoku” (zainspirowanym Queenowym „It's Late”) i w „Jesionach” (z muzyką pierwszego perkusisty zespołu, jeszcze z przełomu lat 70. i 80. - Leszka Falińskiego). Więcej tego bluesa jest w finałowej kompozycji.
„Oh, Słodka” to perła tego albumu, i świetne jego zwieńczenie. Kapitalny przykład, jak skonstruować rockowy utwór. Wystarczy posłuchać relacji fortepianu i gitar: kiedy jest to potrzebne – kontrastują ze sobą, jak wtedy, gdy po gitarowych szaleństwach Paweł Berger gra prostą, fortepianową partię, by przygotować słuchacza na finał, z gitarową eksplozją Styczyńskiego; kiedy trzeba, ładnie współpracują. (Swoją drogą w tym utworze słychać, jakimi znakomitymi instrumentalistami są Paweł i Jerzy. Berger gra czasem spokojnie, subtelnie, czasem – w sposób wręcz trochę perkusyjny, mocny; Styczyński kapitalnie rozwija swoje partie od spokojnego początku po mocny finał.) A jak pięknie rozkłada się w tym utworze napięcie! Choć za pierwszym przesłuchaniem wydaje się, że to zwykła bluesrockowa ballada. Ten tytuł bardziej pasowałby do – nomen omen - „Ballady o dziwnym malarzu”, gdzie liczba kombinacji instrumentalnych i zmian nastroju jest już mniejsza. Ale efekt równie udany.
Mimo kiepskiego brzmienia, nieco na siłę podoczepianych efektów dźwiękowych – po 25 latach płyta broni się bardzo dobrze. Sięgnięcie do tradycji – blues, wczesny Clapton, Allman Brothers Band, The Rolling Stones, Wishbone Ash, country, reggae – dało bardzo świeży, ciekawy efekt. No i do tego charyzma Riedla: gdyby nie jego teksty i jego sposób interpretacji, ta płyta byłaby znacznie uboższa. Może trochę szkoda, że część najlepszych utworów z tego okresu - „Paw”, „Dzień w którym pękło niebo”, „Mała Aleja Róż” - trafiło tylko na single.
Osiem solidnych gwiazdek. Tylko – bo dychę rezerwuję dla „Absolutely Live”. Tam jest dopiero pięknie.