…Wśród nocnej ciszy, gdy świat wokół powoli usypia, spowity w ceremonialną szatę kapłan czeka na wiernych. Kolejne osoby, o oczach płonących w uniesieniu i oczekiwaniu, zaczynają się gromadzić wokół niego, by świętować nadejście swego Pana. Świece na ołtarzu już płoną; ich migotliwe światło wydobywa z mroku sylwetki stojących wokół nakreślonego na podłodze ogromnego pentagramu. Kapłan unosi dłonie; wraz z cichymi dźwiękami gitary basowej, gongu, perkusjonaliów i saksofonu, zaczyna się misterium.
Są tacy muzycy, bez których rock nie byłby tym, czym jest. Choć co nieco już zapomniani, kiedyś byli wśród pionierów, którzy ukształtowali rodzącą się muzykę rockową. Czym byłaby dzisiejsza kultura popularna bez Alexisa Kornera? Jamesa Jamersona? Grahama Bonda?
„Lashtal!” Akolici powtarzają za celebransem w uniesieniu: „Lashtal!”
Graham John Clifton Bond urodził się 28 października 1937 roku w Romford w brytyjskim hrabstwie Essex. Nigdy nie znał swoich prawdziwych rodziców; adoptowany, wychowywał się w rodzinie urzędnika państwowego. Jako dziecko uczył się gry na fortepianie, grał też na oboju i wiolonczeli, by wreszcie sięgnąć po saksofon. Już jako nastolatek był muzykiem pionierskim, nowatorskim, ignorującym powszechnie przyjęte zasady. W połowie lat 50. próbował sił na londyńskiej scenie jazzowej. Wtedy jego styl gry był wyśmiewany i odrzucany jako niezrozumiały. Dekadę później taki sposób grania ochrzczono mianem ‘free jazzu’…
„Atou! Malkus! Vegebure! Vegedhula! Lay! Olam! Amen!” Zebrani powtarzają święte imiona i inkantacje, w powietrzu unosi się nastrój duchowego uniesienia.
Gdy już zaczął sobie na początku lat 60. wyrabiać sobie nazwisko w jazzowym świecie, Bond co nieco stracił zainteresowanie jazzem. Wolał zyskujący wielką popularność rhythm’n’blues. Grał z Dickiem Heckstallem-Smithem, trafił do grupy Alexisa Kornera, by w końcu spróbować założyć wraz z Dickiem własny zespół.
„Bo Twoje jest królestwo i potęga i chwała, po eony eonów, amen!”
Graham zainteresował się też nowymi instrumentami, nieśmiało wprowadzanymi do muzyki popularnej. Organy Hammonda same ze siebie brzmią fajnie, a gdyby jeszcze podpiąć je do czegoś? Na przykład kombinacji wzmacniacza i głośnika, znanej jako Leslie? Tak zmodyfikowane brzmienie – wtedy zupełne novum – dość szybko stało się kanonem muzyki rockowej. Podobnie jak inny instrument, wykorzystany w muzyce popularnej po raz pierwszy właśnie przez Bonda – melotron. The Graham Bond ORGANisation, oprócz wprowadzenia do rocka zupełnie nowych brzmień i instrumentów i nowatosrkiego mieszania rhythm’n’bluesa, rocka i jazzu, cieszyła się sporą popularnością, wprowadziła też na rockową scenę wybitnych muzyków – doskonałą sekcję rytmiczną Jack Bruce-Peter Baker.
„Niechaj zstąpi niebiańska biała doskonałość!”
Chwilo, trwaj… Nie trwała długo. Oprócz nowych brzmień i instrumentów, Graham szybko zapałał miłością do wszelkiej maści magii i okultyzmu. Gdzieś przeczytał, że jesienią 1937 jedna z kochanek Aleistera Crowleya urodziła mu nieślubne dziecko, które oddano do adpocji. No cóż, data się zgadzała… Graham miał też okazję bliżej zapoznać się z ulubienicą brytyjskiego undergroundu. Heroiną.
„Abra-hadabra-fellima! Abra-hadabra-fellima!”
Uzależnienie lidera szybko doprowadziło do rozpadu ORGANisation. Zaćpany Bond zaczął opuszczać sesje i koncerty, Heckstall-Smith podryfował w swoją stronę, Baker namówił do współpracy zdobywającego duże uznanie młodego bluesowego gitarzysty Erica Claptona… Graham co prawda szybko założył nowy zespół, ale funkcjonowanie tegoż szybko sprowadziło się głównie do wymyślania coraz to ciekawszych nazw (np. The Four Sons Of Horus). Nagrywał z holenderską psychodeliczną grupą The Fool, przez pewien czas przebywał w Stanach, ale pomimo nagrania dwóch dobrych płyt solowych, wrócił jako kompletny bankrut.
„Przede mną Rafiel, za mną Gabriel, po mej lewicy – Uriel, po prawicy – Mikael!” Celebrans w religijnej ekstazie wykrzykuje imiona aniołów, którzy zstąpili z niebios i przybyli na uroczystość. Ekstatyczny nastrój coraz bardziej udziela się zebranym.
Pod koniec lat 60. było różnie. Grahama dopadły problemy z prawem (wylądował w pudle, bo nie płacił alimentów pierwszej żonie). Co prawda założył z Jackiem Bruce’em zespół Initation, co prawda wylądował z Bakerem w Airforce, ale… Dopiero w 1970 zaczął pracę nad kolejną płytą, wraz z drugą żoną Diane Stewart i muzykami sesyjnymi. „Holy Magick” ukazała się w lutym 1971, jeszcze w grudniu tego samego roku światło dzienne ujrzał album „We Put Our Magick On You.” W kolejnym roku był jeszcze zespół Bond+Brown i niezła płyta „Two Heads Are Better Than One”.
„Przede mną płonący pentagram, za mną lśni sześcioramienna gwiazda mego ojca.”
W końcu 1972 rozpadło się jego małżeństwo ze Stewart. Po rozstaniu zafundował byłej już małżonce prawdziwy cios: okazało się, że regularnie sypiał z jej trzynastoletnią córką Eriką. Wybuchł wielki skandal. Bond niczym się nie przejmował. Heroinowy mrok łagodził wszelkie problemy. Rok 1973 minął głównie na grywaniu po klubach i walce z uzależnieniem od narkotyków. Na początku 1974 Bond, na głodzie i bez kasy, wyrwał dealerowi działkę marihuany i zaczął uciekać. Ścigany, w desperacji wpadł na posterunek policji i dał się aresztować za posiadanie narkotyków. Trafił do więzienia, potem do szpitala psychiatrycznego; po wyjściu, przymusowo odzwyczajony od narkotyków, pogrążał się w depresji i alkoholizmie. Chciał zająć miejsce zwolnione przez Patricka Moraza w grupie Refugee, ale został wyśmiany. 8 maja 1974 na londyńskiej stacji Finsbury Park Graham Bond rzucił się pod pociąg metra. Miał 36 lat.
“Atou! Malkus! Vegebure! Vegedhula! Lay! Olam! Amen!” Teraz już wszystkie głosy łączą się w szalonej ekstazie. Rozpoczyna się zbiorowe szaleństwo.
***
“Holy Magick” nie jest może płytą tak nowatorską, jak kilka lat wcześniej albumy ORGANisation. Graham penetruje tu rejony zwiedzane przez zespoły w rodzaju Colosseum, łącząc ze sobą rhythm’n’blues, rock i jazz, od siebie dorzucając sporą dawkę soulu (zwłaszcza w żeńskich partiach wokalnych, o gospelowych korzeniach) i coś, czego zespół Hisemana nie miał – solidną porcję nieskrępowanego szaleństwa, dzikiego, swobodnego odjazdu. Słychać je choćby w rozbudowanej, 22-minutowej suicie „Meditation”, będącej wręcz zapisem jakiegoś mistycznego obrzędu, okultystycznej mszy, z Grahamem jako celebransem. Zresztą swoje mistyczne zamiłowania Bond przeniósł do studia nagraniowego: na podłodze namalował ogromny pentagram, w środku stał wibrafon i organy pełniące rolę ołtarza, wszędzie płonęły świece, a muzycy byli porozstawiani dookoła ołtarza według znaków zodiaku. W efekcie basista i perkusista wylądowali w przeciwnych końcach studia, a pewnego razu Graham omal nie puścił wszystkiego z dymem, gdy jedna ze świec się przewróciła…
„Meditation” to istna ceremonia. Z tym niezwykłym, utrzymanym w podniosłym nastroju, modlitewnym wstępem, niby wprost z jakiejś okultystycznej mszy. Z tekstami, wzbogacanymi fragmentami, inkantacjami i pojedynczymi słowami w języku staroegipskim i atlantydzkim (!). Z długimi, rozimprowizowanymi solówkami saksofonu. Z należycie ciężkim, mocnym, wyeksponowanym basem kotwiczącym całość (“Aquarius Mantra”). Z szalonymi popisami Bonda na organach, przeplatających się z równie zakręconymi partiami instrumentów dętych i ustawioną jakby w kontrze, łagodniejszą, jazzującą gitarą („Abrahadabra”). Z żeńskimi partiami wokalnymi, jakby wprost z kościółka na południu Stanów, gdzie chór podchwytuje i powtarza recytacje Grahama.
Druga część płyty zaczyna się od ciężkiego blues-rocka solidnie zaprawionego jazzem, z mocnym, masywnym brzmieniem gitary basowej, wszechobecnym saksofonem i organami i gitarowymi dodatkami. Do tego Graham Bond popisuje się niemal jak Joe Cocker… Zwłaszcza w dynamicznym „The Magician”, z niezwykle ostrymi, wręcz freejazzowymi popisami dęciaków. „Return Of Arthur” jest co nieco spokojniejszy, czy raczej – wolniejszy: ciężki, masywny blues-jazz-rock.
Potem Graham przekazuje pałeczkę małżonce. Z dwóch kompozycji Diane Stewart zwraca uwagę przede wszystkim „The Judgement”: najpierw subtelnie jazzujący, z coraz bardziej rozkręcającym się wokalnie Bondem, skręca w pewnym momencie w rejony soulowe. Kompozycje pani Bond wypadają co nieco spokojniej niż małżonka: są przede wszystkim nieco lżejsze, co stanowi bardzo miło oczekiwany oddech po szaleństwach pierwszych 30 minut płyty, więcej w nich soulu, lżejszego, cieplejszego feelingu, nie ma aż tak odjechanych instrumentalnych popisów. Za to tekstowo są co najmniej intrygujące.
Pora przygotować się na osąd
Czas już ruszyć w drogę
Wasze więzi z Bogiem się zerwały
Gdy mordowaliście w Jego świętym imieniu.
Nie będzie już ucieczki
Sąd nadchodzi nad całym światem
Wasze drewno i złoto nie zda się na nic…
Jako całość płyta może nie jest aż tak nowatorska jak albumy ORGANisation, co nie zmienia faktu, że jest to zaskakujący, odjechany, szalony album, jedno z najbardziej zakręconych dzieł początku lat 70. Jak najbardziej wart poznania – jeśli lubisz Colosseum, to ta płyta jest jak najbardziej dla Ciebie. Jeśli lubisz zakręcone, nawiedzone granie - też, jak najbardziej. Jesli chcesz odpocząć od wszechobecnych ckliwych kolęd i karolek - zdecydowanie to płyta dla Ciebie.