Nieco spóźniona recenzja debiutanckiej płyty tej warszawskiej formacji. Płyty, która bardzo sentymentalnie przeniosła mnie dwadzieścia lat wstecz, do czasów, gdy odkrywałem dla siebie klimaty 4AD i przede wszystkim nieziemski wokal Elizabeth Fraser z Cocteau Twins. Ta sentymentalna podróż nie jest oczywiście przypadkowa, bo zarówno wokal Izy Komoszyńskiej, jak i muzyka Sorry Boys ma prawo przywoływać echa tej kultowej brytyjskiej grupy. I choć Komoszyńska wyśpiewuje „tradycyjne”, pisane przez siebie teksty (ponadto gra na klawiszach, instrumentach perkusyjnych i harmonijce) – w przeciwieństwie do Fraser, wykonującej piosenki w zmyślonym języku – można śmiało powiedzieć, że jej wokal, podobnie jak u brytyjskiej wokalistki, jest kolejnym, magicznie brzmiącym instrumentem.
Już pierwszy numer, tytułowy Hard Working Classes o tym przekonuje, wysyłając nas w czasy albumu Blue Bell Knoll (1988). Dominuje klimat oniryczności i swoistej zwiewności jeszcze piękniej podkreślony w jednym z najlepszych utworów na krążku, Cancer Sing Love. Do kategorii najmocniejszych rzeczy na płycie należy również Chance – transowy, sunący do przodu, z delikatnie postrockowymi gitarami i cudnym klawiszowym tłem. Warto przy tej okazji dodać, że do tych dwóch ostatnich kompozycji grupa zrealizowała bardzo interesujące klipy. Doskonale prezentuje się ponadto I Feel Love ubrany w smutną melodię (a gdzież ich tutaj nie ma?!) i okraszony, podobnie jak cztery inne piosenki, delikatną figurą saksofonu. Nieco mniej intrygują senne Roe Deer At A Rodeo i Caesar On Fire. To że Sorry Boys może zagrać jednak inaczej świadczy Salty River, bardzo rockowy, brudny, przesterowany, z agresywnym wokalem Komoszyńskiej. Na tle całości zaskakuje także Give Me Back My Money, ocierający się o soulowe rewiry.
Mnóstwo w tej muzyce aranżacyjnych drobiażdżków podkreślonych bogactwem instrumentów (choćby sitar, tanpura i dilruba). Szkoda w związku z tym, że album trwa tylko 37 minut. A można byłoby dorzucić do całości ciekawy Winter, którym Sorry Boys szerzej pokazał się słuchaczom na składance Minimax Piotra Kaczkowskiego w 2008 roku.
Bardzo udany, melancholijny i zarazem hipnotyzujący, utrzymany w klimacie inteligentnego dream popu debiut, w którym muzyka została uzupełniona dodatkowo, idealnie z nią współgrającą, szatą graficzną.