W mało optymistycznym dla fanów Dream Theater roku, ta płyta może być niemałą przyjemnością. Pewnie nic nie zastąpi kolejnego pełnowymiarowego krążka magików z Nowego Jorku (a tego wszak zabrakło), a tym bardziej porzucającego zespół Mike’a Portnoya, niemniej kolejny solowy album „głosu Dream Theater”, Jamesa LaBrie, cieszy, bo jest zestawem ze wszech miar udanym. A kto wie, czy nie najlepszym w jego dotychczasowej solowej karierze.
Przypomnijmy, że LaBrie ma na koncie dwa albumy nagrane z projektem MullMuzzler: “Keep It To Yourself” (1999) i „MullMuzzler 2” (2001) oraz firmowaną już własnym nazwiskiem i wydaną w 2005 roku płytę „Elements Of Persuasion”.
Wydaje się, że LaBrie na „Static Impulse” znalazł wreszcie swoją właściwą muzyczną drogę. Drogę bez większego napinania się oraz udowadniania, że można nagrać coś ambitniejszego od muzyki kolegów z kapeli. Artysta przygotował bowiem zestaw dwunastu rockowych, czasem bardziej cięższych, innym razem mniej mocnych, piosenek, z nośnym potencjałem. Ich struktura jest uproszczona, do tego przyprawione są one dużą dozą elektroniki, która jednak nie zabija największych atutów tej płyty: dobrych, ciętych gitarowych riffów oraz znakomitych partii wokalnych LaBrie. Ten, na szczęście, nie kombinuje w tym względzie oraz nie szuka niepotrzebnych eksperymentalnych „górek” . A albumowi wychodzi to tylko na dobre. Krótko rzecz ujmując – jeśli ktoś łasy jest na przebojowe „dreamtheaterowe” hity w stylu „Forsaken”, powinien po „Static Impulse” sięgnąć bez dwóch zdań.
Bo kawałków z kapitalnymi refrenami jest tu bez liku. Nie przeraźcie się tylko na początku, pędzącymi oraz zwalającymi ciężarem i agresją, numerami „One More Time”, czy „Jekyll or Hyde” (choć i im nie można odmówić fajnych melodii), gdyż potem zaczyna się prawdziwy koncert „rockowych przebojów”. Który z nich lepszy? Nieco patetyczny i wzniosły „Euphoric”, zabijający refrenem „Over The Edge”, nieustępujący mu w tej kategorii „I Need You”, czy może znakomity „I Tried”? Nie wiem. Ale jakby komuś było mało, całość kończy cukierkowa wręcz ballada „Coming Home”, w której LaBrie śpiewa niczym w „The Spirit Carries On” wiadomego zespołu. Spokojnie. Muzyk nie zapomniał o odpowiednim wyważeniu proporcji. Tę słodycz systematycznie równoważą na krążku partie growlu autorstwa Petera Wildoera z Darkane. „Dziewiątka” z pełną odpowiedzialnością! Znakomita płyta.