Zaintrygowali mnie już swoim pierwszym albumem Hard Working Classes sprzed siedmiu laty, o którym zresztą pisałem na łamach naszego serwisu. Wtedy urzekali niezwykłym smutkiem, nostalgią i onirycznością w swojej muzyce, wówczas bardziej jednorodnej, mimo wszystko rockowej. Poprzez śpiew Komoszyńskiej zbliżającej się choćby do Cocteau Twins. I choć już flirtowali z różnymi muzycznymi szufladami, np. soulem i post rockiem, podkreślając wszystko instrumentalnym bogactwem, na czwartym swoim krążku są jeszcze bardziej eklektyczni i trudni do sklasyfikowania.
Roma zachwyca już zewnętrznością – stylowymi fotografiami, które powstały w Łazienkach Królewskich i pięknie przywołują antyczną architekturę. To na swój sposób pewien koncept pełen symboliki. Bo tytuł nawiązuje oczywiście do Rzymu, ale także ponoć do… romskiego stylu życia naznaczonego ciągłą wędrówką, jakże bliskiego wszak artystom. Jak można przeczytać w materiale promocyjnym „Patronem Romy jest Apollo - bóg muzyki, poezji, miłości i światła - przewodnich tematów albumu”. Ale też nietrudno zauważyć, że tył digipaka zdobi tytuł płyty pisany wspak, czyli imię Kupidyna, w mitologii rzymskiej boga będącego uosobieniem miłości. Jednym słowem, mnóstwo tu pewnej romantyczności, która przekłada się na muzykę.
Naprawdę czarowną. Nie da się ukryć, że najsilniejszym punktem Sorry Boys jest wspomniana Bela Komoszyńska. Autorka słów, instrumentalistka, programująca, aranżująca, ale przede wszystkim dysponująca ujmującym i oryginalnym wokalem, niezwykle śpiewnym i spełniającym rolę kolejnego instrumentu. Głosem, w którym można doszukać się podobieństwa do Elizabeth Frazer, Kate Bush, czy Florence Welch. Z drugiej strony, ilość wykorzystanych na albumie instrumentów (choćby mało rockowych, takich jak mandolina, skrzypce, altówka, wiolonczela, puzon, cymbały, czy flety dodających pewnej symfoniczności) pokazuje aranżacyjny przepych, w którym pełno jest brzmieniowych smaczków. Do tego zespół skorzystał z licznych gości, na czele z kurpiowską pieśniarką Apolonią Nowak, kwartetem smyczkowym i chórem gospel.
W efekcie tego otrzymaliśmy jedenaście zwięzłych piosenek (ponumerowanych naturalnie… cyframi rzymskimi) wpisanych w niespełna trzy kwadranse muzyki. I dobrze, bo dzięki temu ten napakowany pomysłami krążek nie nuży, choć muszę przyznać, że gdyby podzielić go na dwie winylowe strony, to ta pierwsza podobałaby mi się zdecydowanie bardziej. Więcej w niej ciekawszych melodycznych tematów i najzwyczajnej nośności. Jak w rozpoczynającym całość żywym, pulsującym Apollo, albo zainaugurowanym gospelowo i zyskującym jazzowy klimacik Lord, czy wreszcie w świetnym singlowym Wracam wpisanym w kurpiowski folklor. Spragnieni niebanalności dźwiękowej znajdą wszakże i ciekawe momenty w drugiej części albumu, jak intensywnie wykorzystana elektronika w Ukołyszę, czy klimat muzyki Kraju Kwitnącej Wiśni w zamykających album Zwyczajnych cudach. Siłą Romy jest różnorodność i kontrast, w którym obok czysto popowych pomysłów mamy nawiązania do muzyki klasycznej (Miasto Chopina). Jedna z najciekawszych polskich płyt minionego roku.