Dobre recenzje w Internecie i spory szum wokół Lands End skłoniły mnie do zamówienia tej płyty. Niestety, okazało się, że nie zawsze można polegać na czyichś gustach. Dwa przesłuchania wystarczyły mi, żeby upewnić się, że z kretesem "utopiłem pół bańki". Dopiero teraz, po trzech miesiącach, sięgnąłem po nią znowu. Płyta ma 74 minuty, i co tu dużo mówić, ciągnie się jak flaki z olejem. Samo brzmienie jest typowo neoprogresywne, zbliżone do grup typu Galahad czy Grey Lady Down, z dominującą rolą gitary. Zespół postawił zdecydowanie na "robienie klimatu". Kompozycje rozwijają się przeraźliwie powoli i nasycone są różnymi efektami mającymi potęgować grozę. Rzeczywiście ją potęgują, ale wątpię, czy o taką grozę muzykom chodziło. W oczy rzuca się nieporadność zespołu, przede wszystkim kompozycyjna, jak i techniczna. Kompletnie brakuje ciekawych tematów, wszystko "leci na jedno kopyto", lub oparte jest na prostych, ogranych akordach. Lands End nie potrafi zupełnie operować tempem, brakuje nagłych zwrotów i przyspieszeń, a ich "budowanie nastroju" przypomina rozgotowane kluchy. Nie dość, że z albumu wieje nudą, to sami instrumentaliści są również bardzo amatorscy. Na szczęście sami się miarkują i grają bardzo oszczędnie, jedynie gitarzysta potrafi sobie pofolgować i zagrać np. pięciominutowe solo ("Natural Selection"). Gdyby je skrócić o połowę, byłoby nawet niezłe... Cała ta suita (30 minut!!) również trwa dwa razy za długo. To podstawowa rada na przyszłość: więcej zwartości i umiaru w rozciąganiu utworów. Ale chyba piszę to po próżnicy, bo "Natural Selection" to już czwarty album grupy Lands End, na którym "ostatecznie wypracowała swój styl". Może niektórym taki styl się podoba, ale mi nie.