Ta epka ukazała się rok pomiędzy wiekopomnym albumem "Awake" a dwa lata przed "Falling Into Infinity", tuż po zmianie klawiszowca. Był to debiut dla Derka Sheriniana, który zastąpił nieocenionego Kevina Moore'a na instrumentach klawiszowych. Albumik można podzielić na dwie części - genialną, uważaną za najbardziej wyewoluowaną w dotychczasowej twórczości zespołu suity "A Change of Seasons" (23 minuty !) oraz rejestracji znanych utworów w interpretacji zespołu i zaproszonych gości podczas występu w Ronnie Scott's Jazz Club w Londynie 31 stycznia 1995 roku. Ale o tym troszkę później.
Jak się ma A Change Of Seasons? Jeszcze na dobre nie ucichły brzmienia genialnego i wzorcowego dla naśladowców krążka "Images & Words" oraz mrocznego "Awake" - a zespół postanowił skonsolidować wszystko do jednego utworu, prezentując światu swojego nowego parapeciarza. Zasadnicze zmiany z poprzednim pełnoczasowym albumem to profesjonalizm, który przewyższył nawet poprzedzającą "Awake" dając przedsmak następnych produkcji kwintetu. Nie ukrywam że ten jeden utwór podbił sobie szczególnie moją sympatię. Wszystko co bym chciał dobrego napisać o Dream Theater zawarto w jednej, specyficznej kompozycji, której pierwsze zarysy ujrzały świat już w 1992 roku, a której następcy niestety nie udało się im nagrać na żadnej z późniejszych płyt. Można traktować to jako bardziej udany wstęp do nagranej wiele lat później "Scenes From The Memory" Wszystko ma charakter wyważonej, intonowanej z lekka dynamizującej i porywającej kompozycji. Intro (The Crimson Sunrice) do kompozycji pomimo podobieństwa do Metallici stało się tak charakterystyczne, że nikt dzisiaj chyba nie ma problemu z interpretacją wykonawcy. Dalsza część to już po prostu niezwykle rozbudowana instrumentalnie i aranżacyjnie "poezja" pod postacią genialnie wykonanej muzyki. Nawet LaBrie za bardzo nie męczy słuchacza (oj cięty jestem na niego, wolę jak nie śpiewa). Solówki gitarowe oraz sposób wykonania niektórych partii instrumentalnych weszła już do encyklopedycznego kanonu progmetalu oraz wzorców dla młodych zespołów. Cóż. To były czasy kiedy zespół jeszcze grał a nie popisywał się.
W kwestii lirycznej Mike Portnoy popełnił bardzo udaną opowieść, w pełni zilustrowaną postacią bohatera na okładce....
"I remember a time
My frail virgin mind
watched the crimson sunrise
Imagined what it might find
Life was filled with wonder
I felt the warm wind blow
I must explore the boundaries
Transcend the depth of winter's snow
Innocence caressing me
I never felt so young before(…)"
Również osobiste pewne odczucia wiążą mnie z tym kawałkiem. Kiedyś miałem manię zwiedzania miasta w nocy z muzyką w uszach, to też słuchawki, przenośny odtwarzacz, ramonezka( nocą po Szczecinie lepiej nie chodzić za dobrze ubranym a już tymbardziej w dresach ;) ). Ta muzyka towarzyszyła w każdym zakątku tego miasta, równie ciekawego, tajemniczego co ta muzyka.
Zakończenie kompozycji, będące powieleniem motywu otwierającego, zawsze powodowało pewien niedosyt z jednej strony i upojenie tym utworem z drugiej. Pierwszy kontakt z taką interpretacją, że dalszej części mógłbym nie opisywać. Zresztą nigdy nie przywiązywałem uwagi do następnych w kolejności utworów ... Chociaż ich interpretacja może niektórych starych fanów rocka zaskoczyć.
Podczas ów koncertu oprócz zespołu wystąpili znani i szanowani muzycy (i załapali się na rejestrację na Epce) jak choćby Steve Howe (Yes), Bruce Dickinson (Iron Maiden), Barney Greenway (Napalm Death) ... oraz niestety nie ujęci na krążku Steve Hogarth i Steve Rothery(Marillion) ale o ile wiem są na bootlegu z tego koncertu.
Co do samych kompozycji: Zabawnie ale ciekawie brzmiące "Funeral For A Friend " i "Love Lies Bleeding" z Elton John Medley - tchnące życiem w dzieło oryginalnie wykonywane przez Eltona Johna, i w sumie okraszony głosem LaBrie "The Perfect Stranger" który brzmi jak profanacja z jednej, ale i dobry egzamin z interpretacji z drugiej strony. Podobnie z dziełami panów z Led Zeppelin w ...."Led Zeppelin Medley", miło się słucha, niestety bez rewelacji. Kończy wszystko misz-masz - 10 minutowy mix kompozycji Pink Floyd(In The Flesh), Kansas (Carry On Wayward Son), Queen (Bohemian Rhapsody), Journey (Lovin, Touchin, Squeezin) oraz zespołu Steve'a Morse'a Dixie Dregs(Cruise Control) zamknięty kawałkiem z Turn It On Again z repertuaru Genesis. Całość bardzo ciekawie brzmi, przedstawiając podejście DT do muzyki w całkowitym pozytywnym nastawieniu. Już się bałem kowerów takiego zespołu na "M" z tej brzydkiej czarnej okładki.
Cóż mogę na koniec innego napisać? Tych pozostałych 33 minut mogło by nie być, i tak byłbym w pełni usatysfakcjonowany zawartością krążka. Druga "połowa" to może bardziej ciekawostka, jednak głos LaBrie nie zawsze nadaje się do słuchania przy niektórych kawałkach. Nie ma co owijać w bawełnę - jest na tyle charakterystyczny i "dostosowany" do muzyki DT, ale kiepsko idzie z typowo rockowymi kompozycjami. Absolutny popis instrumenalistów oraz co chyba najważniejsze na tym krążku - Sherinian sprawdza się w roli jaka przypadła mu po Moore'u. Krążek jak najzupełniej obowiązkowy w klasyfikacji każdego Dtmaniaka.