Disc I: 1. Stinkfoot [7:39] 2. When Yuppies Go to Hell [13:28] 3. Fire and Chains [5:04] 4. Let`s Make the Water Turn Black [1:36] 5. Harry, You`re a Beast [0:47] 6. The Orange County Lumber Truck [0:41] 7. Oh No [4:43] 8. Theme from `Lumpy Gravy` [1:11] 9. Eat That Question [1:54] 10. Black Napkins [6:56] 11. Big Swifty [11:12] 12. King Kong [13:04] 13. Star Wars Won`t Work [3:40] Disc II: 1. The Black Page [6:45] 2. T`Mershi Duween [1:42] 3. Dupree`s Paradise [8:34] 4. City of Tiny Lites [8:01] 5. Royal March from l`Histoire du Soldat [0:59] 6. Theme from `The Bartok Piano Concerto #3` [0:43] 7. Sinister Footwear, 2nd Movement [6:39] 8. Stevie`s Spanking [4:25] 9. Alien Orifice [4:15] 10. Cruisin` for Burgers [8:27] 11. Romance Advance [7:43] 12. Strictly Genteel [6:36]
Całkowity czas: 136
skład:
Frank Zappa - gitary, syntezatory, wokale / Ike Willis - gitary, syntezatory, wokale / Mike Keneally - gitary, syntezatory, wokale / Bobby Martin - klawisze, wokale / Ed Mann - marimba, perkusja elektroniczna / Wolt Fowler - trąbka, fludgehorn, syntezatory / Bruce Fowler - puzon / Paul Carman - saksofon altowy, saksofon sopranowy, saksofon barytonowy / Alber Wing - saksofon tenorowy / Kurt McGettrick - saksofon barytonowy, klarnet / Scott Thunes - bass, mini moog / Chad Wackerman - bębny, perkusja elektroniczna
Nie lubię koncertów. Poniższa recenzja powstaje zatem z pewnej przekory, będąc jednocześnie świetnym przykładem dlaczego nie przepadam za muzyką graną na żywo.
Zanim jednak zacznę, muszę uzupełnić powyższe stwierdzenie. Dotyczy one koncertów z muzyką nie-improwizowaną – czyli w praktyce – najczęściej, nie-jazzową i nie-eksperymentalną.
Wyrosłem już troszkę z chęci oglądania muzyków w akcji, patrzenia jak ich rączki śmigają po klawiaturach i gryfach, podniecania się solówką perkusyjną. Teraz liczą się dla mnie tylko dźwięki, sama czysta muzyka.
Na koncertach (pierwszy punkt dotyczy Polski) najczęściej jest tak:
1. Nic nie słychać – Merzbow’a mogę sobie równie dobrze posłuchać w domu.
2. Nawet jeśli coś słychać, to zespół najczęściej odgrywa numery z płyty, uzupełniając je (jeśli muzycy mają wystarczająco dużo inwencji) jakimiś drobnymi, nieistotnymi zmianami – na przykład dłuższymi solówkami. Od biedy zagra jakiś nigdzie nie publikowany utwór albo cover metaliki/marillion.
3. Muzyka z koncertów jest toporna i jednostajna, często brakuje jej lekkości, natchnienia, bogactwa i czegoś co nie powoduje ziewania gdzieś tak w połowie występu.
4. [czysto osobisty] Nie lubię smrodu potu i papierosów, ścisku i wrzeszczenia mi do ucha.
5. [czysto materialistyczny] koszt koncertu to koszt płyty – koncert jest ulotny, trwa 2-3 godziny, za rok się o nim zapomni. Płyta może cieszyć całe życie i jeszcze dłużej...
Nie widzę zatem sensu chodzenia na koncerty zespołów które dobrze znam, albo które nie wykazują zbytniej inwencji twórczej, żeby wystarczająco mnie – ostatnio bardzo wymagającego, zgryźliwego i stetryczałego słuchacza – zafascynować.
Oczywiście można polemizować, że muzyka na żywo smakuje inaczej, posiada jakąś płynącą magie, nić porozumienia zespołu ze słuchaczami + inne metafizyczne pierdoły. Ja jednak coś takiego przeżyłem tylko raz – na ostatnim koncercie Camela, w sali kongresowej – i nigdy więcej – dlatego niejako się zniechęciłem.
Przejdźmy jednak do głównego tematu tej recenzji, czyli do Franka Zappy.
Frank Zappa – postać legendarna, której nie trzeba przedstawiać... STOP!!! Nie wiem jak wy, ale ja nie cierpię kiedy ktoś sprytnie omija potrzebę przedstawienia danego artysty właśnie w ten sposób. Wielokrotnie chciałem się dowiedzieć co gra X albo Y, ale zamiast tego dostało mi się za bycie ignorantem - bo jak tu można nie znać tego KLUCZOWEGO zespołu lub artysty – w efekcie nie dowiedziałem się niczego.
Zatem poprawiam się. Spróbuje napisać kilka zdań o Franku Zappie, tak jak byłby to jakiś mało znany niszowy muzyk, choć jest to zadanie prawie niemożliwe.
Frank Zappa – z narodowości Amerykanin z pochodzenia Włoch, to człowiek, który w pewien sposób przewrócił cała muzykę popularną do góry nogami. Od słynnego debiutu Freak Out z 1966 roku, przez ponad 30 lat, na ponad 100 albumach Frank wiązał się z przeróżnymi odmianami popu, rocka, art-rocka, bluse’a, jazzu, awangardy, muzyki klasycznej i współczesnej – mieszając wszystko, często na jednym albumie, i tworząc eklektyczną, wybuchową chemiczną miksturę. Z wyuczenia gitarzysta, z natury perfekcjonista otaczał się zawsze muzykami najwyższego kalibru. Grali z nim miedzy innymi Jean Luc Pointy, George Duke i Captain Beefheart. Był mentorem muzycznej wrażliwości dla Steve Vai’a, Mike’a Kenaeliego czy Vini’ego Colaiuty.
Mimo wielkiej różnorodności wykonywanych rodzajów muzyki, a także różnych genealogii współpracujących artystów, muzykę Zappy można bardzo łatwo rozpoznać po specyficznej radości ducha i nieco kuriozalnym poczuciu humoru – zarówno w warstwie tekstowej jak i instrumentalnej – no bo któż inny napisałby suitę o Eskimosie, który po zjedzeniu śniegu z moczem psa husky, oślepł, a jako remedium, musiał udać się na pielgrzymkę po naleśniki Świętego Alfonsa.
Frank robił sobie jaja z Beatelsów, z hippisów, z policji, yuppich, polityków, robotów, białych, murzynów, kosmitów i przede wszystkim z samego siebie. Wszystko to odzwierciedlał w muzyce – często po prostu głupiej, ale nigdy nie banalnej i sztampowej – wręcz przeciwnie – skomplikowanej, i aranżowanej z symfonicznym rozmachem.
Jednak Frank Zappa to nie zawsze błazen. W swoim dorobku ma też klasyczne pozycje jazz-rockowe – takie jak Hot Rats czy Waka/Jawaka, parę albumów z muzyką symfoniczną, studia na gitarę elektryczną czy clavischord (instrument który umożliwiał granie syntetycznymi, syntezatorowymi barwami na gitarze elektrycznej) a nawet musical (500 Hotels). Tak jak jednak napisałem – muzyka Franka – jaka by nie była, zawsze charakteryzuję się wesołkowatym, optymistycznym podejściem.
Frank odszedł z tego świata w 1993 roku – zmarł na raka prostaty. Przyczynił się do tego zapewne nałóg nikotynowy. Nasz bohater palił niczym chiński 30 metrowy smok.
Prawdziwym ewenementem tego artysty były koncerty. To tutaj naprawdę pokazywał na co go (i jego zespół) było stać. Mimo tego że Frank Zappa brzydził się wieloma aspektami kultury (?) Stanów Zjednoczonych, potrafił zrobić z koncertu wielkie, fascynujące show w iście amerykańskim stylu. Często improwizowane kabaretowe gagi i anegdoty Franka rozmieszały tak samo cały zespół, publikę, jak i jego samego - nigdy jednak nie wpływały ujemnie na jakość muzyki. Łatwość i lekkość z jaką artyści prezentowali swoje wirtuozerskie umiejętności, kompletnie pozbawiona, tak powszechnej dzisiaj bufonady, pozwalała widowni bawić się tak samo dobrze jak samym muzykom.
Dzięki temu znane studyjne utwory mogły na każdym koncercie brzmieć zupełnie inaczej, często kompletnie nie przypominając oryginalnych wersji. Rockowa głupawa, z którejś prześmiewczej płyty Zappy, jako muzyka poważna; albumowe jazzowe utwory w wersjach reggae; 15 minutowe bluesowe jamy w środku popowych piosenek... – wszystko leżało w rękach niczym nie ograniczonych, perfekcyjnie ze sobą zgranych instrumentalistów. Specjalnie przygotowywana na każdy koncert set lista nigdy nie była nieomylnym wyznacznikiem tego co wykona zespół – wszystko działo się w czasie rzeczywistym – w zależności od interakcji publiki, a także atmosfery na samej scenie (a ta chyba nigdy nie była niczym zaburzona) zaplanowany koncert, mógł nagle stać się wielkim happeningiem, gdzie nikt nie miał zielonego pojęcia co stanie się później.
Te wszystkie wyznaczniki składają się na jedno stwierdzenie. Koncert Franka Zappy był unikalnym i niezapomnianym przeżyciem.
Tutaj właściwie mógłbym tylko napisać, że zbiór nagrań koncertowych z 1988 roku, Make a Jazz Noise Here doskonale pasuje się pod powyższy opis, i zakończyć recenzje stwierdzeniem „You Can’t Do It On Stage Anymore” (nazwa cyklu 6 podwójnych płyt koncertowych Zappy). Moje sumienie nie pozwala mi jednak uczynić tego, bez chociaż, krótkiego opisu samej zawartości płyty.
Album Make Jazz Noise Here (nazwa troszkę myląca gdyż nie jest to koncert stricte jazzowy, a na pewno już nie w 100% improwizowany) skupia się głównie na utworach instrumentalnych. Niestety nie ma tutaj tak wielu Zappowskich wygłupów i kabaretowych skeczy, które znajdziemy na prawie każdej innej płycie koncertowej FZ. Jest za to ponad 2 godziny nieonanistycznej wirtuozerii najwyższych lotów. Jest i rock i blues i jazz i funk i soul i awangarda i muzyka klasyczna, jest nawet odrobina Art-Zoydowej kameralistyki w postaci końcówki niepublikowanego nigdzie indziej utworu When Yuppies Go To Hell. Szczególnie cieszą, inne od oryginałów wersje Stinkfoot’a (z albumu Apostrophe), Let’s Make The Water Turn Black w fikuśnej wersji reggae, jazz-rockowy Big Swifty, a także słynny, rzadko wykonywany na żywo, King Kong (z płyty Unkle Meat) gdzie w pewnym momencie Frank wydaje z siebie jakieś głupie dźwięki i ochoczo namawia widownie do naśladowania, krzycząc przy tym, tytułowe „make a jazz noise here”.
Można mieć troszkę za złe Frankowi, że album ten jest jedynie kompilacją różnych, głównie instrumentalnych fragmentów, przez co nie oddana została do końca prawdziwa chronologia wydarzeń. Dzięki temu jednak można mieć pogląd na klasę artystów i rozkoszować się nieprzerwaną muzyką wygrywaną z taką lekkością, frywolnością i pasją, że wielokrotnie przyjdzie zastanowić nam, czy nie słuchamy czasem jakiejś perfekcyjnie dopracowanej muzyki studyjnej. Szybki wgląd we wkładkę i napis „all material herein is 100% live and there are no overdubs of any kind” nie pozostawia jednak żadnych wątpliwości. Liczne bootlegi i inne albumy live Franka Zappy są dowodem na to że owe objaśnienie to żadne banialuki.
Dlaczego nie lubię koncertów? Bo mało kto potrafi je grać w taki sposób w jaki robił to Frank Zappa. Po prostu - ‘You Won’t Do That On Stage Anymore!’ Frank – brakuje nam ciebie, trzymaj się tam na górze!