Zgodnie z obietnicą zawartą w recenzji pierwszego albumu magicznego zespołu Astralasia, przedstawię Wam dziś jego kolejne dokonanie. Omawiana płytka pochodzi z 1993 roku i nosi przydługawy troszkę tytuł - Pitched up at the Edge of Reality – cokolwiek by on znaczył trzeba przyznać że oddaje choć w niewielkim stopniu stan w jakim znajdziemy się po zapoznaniu się tym wybitnym (i ostatnim dającym się strawić przez fanów art-rocka) wydawnictwem.
Jak pewnie już zdążyliście zauważyć na płycie znajduje się 9 utworów – wszystkie raczej dłuższe niż krótsze...
Nie martwcie się jednak nie są to nudne jak flaki z olejem (jak przynajmniej sadza niektórzy – palcami nie bęDę pokazywał) ambienty. Nie są to tez utwory podobne do tych z debiutu, choć nadal jest to magiczne połączenie dwóch odległych od siebie muzycznych światów – art-rocka i techna.
Bardzo ogólnie można by rzecz że wszystkie utwory utrzymują konwencje transową - bliską takiego art-rocka i space rocka jak Gong (a szczególnie płyta You), Pink Floyd, Hawkwind, Porcupine Tree (z Up The Downstair) czy nawet Led Zeppelin, a także posiadający wspólny mianownik z Kraut Rockiem.
Głownie uwidacznia się to w powtarzającym się non-stop rytmem wraz z linia basu – w żadnym wypadku jednak nie ma mowy ani o monotonii ani o nudzie – na pierwszym planie dzieje się wystarczająco dużo ażeby można było ta płytę przesłuchać 87 razy i wciąż nie dosłyszeć się drobniutkich, poukrywanych niuansików.
Na PUATEOR Astralasia zrezygnowała niestety z gitary jako z instrumentu prowadzącego. Gitara oczywiście jest – jest jej nawet bardzo dużo – więcej niż na debiucie – gitara jednak tylko wypełnia (i tak bardzo bogate już) tło. Jest tak poukrywana i ‘potraktowana’ przeróżnymi dziwacznymi efektami analogowymi i cyfrowymi że moglibyśmy nawet nigdy nie dosłyszeć jej obecności (odszyfrowanie tego że gitara jest na tej płycie w ogóle obecna zajęło mi ostro ponad 3 miesiące).
Album rozpoczyna się ‘killerem’ Celestial Ocean. Jest to zdecydowanie najbardziej ‘barokowy’ utwór jaki kiedykolwiek dane mi było usłyszeć, który jednocześnie nie spełnia warunku przerostu formy nad treścią
Powiem tylko – jak kiedyś chciałem policzyć ile rożnych motywów można w tym utworze odnaleźć to po doliczeniu do 16 w 4 minucie, odechciało mi się każdej zabawy ze stoperem w ręku do końca życia. Należy dodać że wszystkie motywy genialnie się ze sobą komponują, tworząc jedna monolityczna, całość – Nie mamy tutaj czasem na sile, ‘powrzucanych’ sekwencji i sampli jak często zdarzało się (szczególnie na pierwszych płytach) geniuszowi Alexowi Patersonowi z The Orb (choć trzeba przyznać że takie rozwiązania też maja swój urok).
Wracając do Celestial Ocean – mamy tutaj prawie wszystko – od słodziutkich, pięknych wokaliz, przez psychodeliczna gitarę gdzieś bardzo w tle, motywy grane na dudach (choć kto wie czy to nie gitara ?), jazzowo-bluesowe pianino a nawet smyki – które bardzo jednoznacznie kojarzą się z... Abbą – musze przyznać że na początku było to dla mnie dosyć drażniące, ale teraz twierdze że to bardzo sympatyczne nawiązanie dla prekursorów house’u.
Kiedy wreszcie kończy się ten ‘nafaszerowany’ niebiański ocean, swobodnie przechodzimy do Unveria Zect – trybutu Swordfisha, dla jednego z najbardziej cenionych przez zespół wykonawców – francuskiego zespołu art-rockowego Magma. Unveria Zect nie jest w każdym razie żadnym coverem – to zdecydowanie utwór w stylistyce Astralasii. Mamy tutaj – proste, ale jakże piękne solo na hammondzie, znów słodziutkie wokalizy Kim Oz, no i oczywiście znak rozpoznawczy gry Swordfisha – wysokie urywane dźwięki appergiatora.
Następny utwór to Ursa Major Cowslip – muszę z przykrością przyznać że jest to według mnie najsłabszy utwór na tej płycie – brakuje mu tej swoistej mocy wyczuwalnej na całym albumie. Istnieje jednak jeszcze druga ewentualność – może jeszcze nie doceniłem jego geniuszu. W tym miejscu koniecznie trzeba dodać że mamy do czynienia z płyta bardzo, bardzo trudną. Poszczególne motywy grane na rożnych instrumentach wygrywają bardzo skomplikowane melodycznie sekwencje – i potrzeba naprawdę wiele czasu ażeby odkryć ich piękno – może tak jest właśnie w przypadku Ursa Major Cowslip... – kto wie? Obok z pozoru prościutkiej partii pianina mamy w tym utworze 30 sekund wspanialej jazzowej solówki na saksofon przemieszanej z housowymi beatami.
Wracając jednak do Astralasii, po Ursa Major Cowslip zostajemy przeniesieni do krainy tysiąca i jednej nocy – a to głownie przez orientalne pady klawiszowe, przepiękne wokalizy Kim Oz prosto z Bagdadu, a także sample w języku arabskim – jakoś tak w środku utworu do wszystkiego dochodzi jeszcze gitara (oczywiście straszliwie zniekształcona) tworząc dubową wręcz atmosferę. Jongle Kakano kojarzy mi się z Camel’em – a szczególnie z płytą Rajaz – może to przez podobne orientalne klimaty, może przez podobną nostalgiczna atmosferę...
Właściwie od Jongle Kakanoon przechodzimy od słodkich housowych brzmień do transcendentalnych często orientalnych podroży. The Truth – zaczynający się od jakiś cichutkich plemiennych śpiewów i basowych dźwięków Digeridoo (instrument australijskich aborygenów) przechodzi w niesamowity, nastrojowy motyw który wraz z cichutkim mellotronowym tłem i podniosłymi wokalizami tworzy cos podobnego do klimatów znanych z Cocteau Twins lub z niektórych utworów dua Dead Can Dance. Podobnie w Boryss z tym że tutaj, oprócz wysokich dźwięków appergiatora i powodujących ciarki na plecach ambientowych padów, główną role odgrywa gitara wah-wah.
Twilight World to bardzo Pink Floydowski utwór – a to głównie za sprawa specjalnego typu delay’a (opóźnienia) z jakiego Glimour korzystał na płycie The Wall (chodź pochwale się tutaj moja wiedza, że Pink Floyd nie był wcale pierwszym zespołem używającym takiego brzmienia – po raz pierwszy pojawiło się ono na płycie Ashra Tempel – The Invention Of Electric Guitar). Mówiąc o Twilight World nie należy zapominać o tabla’ch pięknie dopełniających brzmienie tego transowego utworu.
Principles of Pleasure to następne orientalne oblicze Astralasii i zarazem w moim odczuciu najpiękniejszy utwór na PUATEOR – wszystko w tym ‘dziele’ jest doskonale – cudowna solówka na sitar, hinduskie wokalizy, no i ta niesamowicie smutna partia syntezatora.
Nie można wyobrazić sobie lepszego zakończenia płyty jak Sands of Time. Astralasia powoli wprowadza nas w stan duchowego ukojenia w otoczonej palmami oazie na samym środku jakiejś odległej pustyni. Jest mi niestety bardzo trudno opisać to co dzieje się w Sands of Time – gdyż słuchanie tego utworu to dla mnie cos w rodzaju głębszego przeżycia duchowego – jeżeli jednak miąłbym znaleźć (nawet na siłę) jakieś porównanie to... czy znacie Home Legendary Pink Dots z The Maria Dimension? – Sands of Time jest równie, jeśli nie piękniejsze.
I tym samym doszliśmy już do końca omawianego albumu – jednego z najcudowniejszych i najbardziej silnie działających na receptory nerwowe w kręgosłupie albumów w mojej dotychczasowej skromnej kolekcji płytowej. Jeśli klimaty space’owo – art-rockowo - krautrockowe nie są Wam obce na pewno pokochacie tą płytę Astralasii tak jak ja – jednak apeluje po raz kolejny – jest to muzyka która potrzebuje czasu – dużo czasu.....