Po wydaniu świetnego krążka “Blink of an Eye”, który całkiem niespodziewanie stał się moim ulubionym albumem zeszłego lata, Amerykanie z Enchant postanowili nie spoczywać na laurach. Poszerzyli skład o stałego klawiszowca – Bill’a Jenkins’a i ostro zabrali się do pracy, tak że prawie równo rok po premierze poprzedniego krążka, w nasze ręce trafia kolejne dokonanie tej formacji, zatytułowane “Tug of War”. Po raz kolejny zostajemy więc uraczeni potężną dawką typowo współczesnego, nieco cięższego brzmieniowo podejścia do prog rocka, a Enchant udowadnia, że wciąż znajduje się w swej szczytowej formie. „Tug of War” nie przynosi praktycznie żadnych rewolucyjnych zmian w sposobie grania zespołu. Właściwie można go spokojnie określić jako swoisty „sequel” poprzedniego wydawnictwa, tak więc po bliższe szczegóły odsyłam do mojej zeszłorocznej recenzji „Blink of an Eye”, bowiem wszystko, co napisałem o tamtej płycie, można z grubsza równie dobrze odnieść do najnowszego albumu Amerykanów. Skupmy się więc może na tym co zmianie uległo, a są to przede wszystkim… proporcje. Enchant wyraźnie dążyli tym razem do nagrania krażka utrzymanego w bardziej „progresywnym” tonie, dzięki czemu możemy cieszyć nasze uszy bardziej rozbudowanymi i wysmakowanymi kompozycjami. Wydłużenie czasów trwania utworów pozwoliło muzykom na umieszczenie większej ilości smaczków i większe zróżnicowanie kompozycji, jednakże bez pozbawiania ich dużej przejrzystości i melodyjności. Główne atuty zespołu pozostały więc właściwie te same: świetnie dobrane proporcje między złożonością, a przebojowością muzyki, pełne pasji i uczucia partie solowe, którymi okraszone wszystkie kawałki oraz głos wokalisty, Ted’a Leonard’a, którego partie na „Tug of War” prezentują się jak zwykle wyśmienicie. Album ten jest nieco mniej przebojowy i chwytliwy niż jego poprzednik, przez co pierwsze wrażenie nie jest może aż tak silne, jak w przypadku „Blink of an Eye”, z powodzeniem jednakże nadrabia to mniejszą schematycznością i oczywistością, które połączone ze smykałką do pisania świetnych kompozycji i melodii, dają naprawdę godny uwagi efekt. Na pewno nie jest to dzieło wybitne, czy rewolucyjne, ale po raz drugi z rzędu Enchant serwuje nam krążek progresywno-przebojowy, którego po prostu bardzo miło się słucha. Wciąż mam jednak wrażenie, że jest on nieco mniej równy i mniej świeży, a przez to także odrobinę słabszy od swojego poprzednika… tak więc i ocena nieco niższa…