Pierwsze lata minionej dekady.....okres kiedy najlepszym i co ważne - tanim sposobem poznawania muzyki było zanoszenie kaset do przegrywalni..., ech - łezka się w oku kręci na takie wspominki :-). Któregoś nie zapamiętanego z daty, a tak przecież ważnego dnia moje błądzące po bogactwie katologu Rock-Serwisu oczy zatrzymały się na zespole Magellan - "Fajna nazwa - po myślałem wtedy - no i sądząc po czasie płytka ładnie wejdzie na jedna stronę 90- tki - biorę!" Zamówiłem, odebrałem, zapuściłem na sprzęcie....
Pierwsze wrażenie było jednoznaczne - totalny chaos dźwiękowy o bardzo jednakże przyjemnym dla ucha brzmieniu - podkład dość ciężko i szybko grającej gitary tudzież klawiszy, a na pierwszym planie niesamowite syntezatorowe harce. Do tego zawsze lubiany przeze mnie automat perkusyjny. Wszystko to wydawało się zrazu takie kakofoniczne, takie amelodyjne - jakby swoista techno-metalowa symfonia na cześć entropii. Próbowałem dociec co to za muzyka - jakie ma korzenie, ale z niewielkim skutkiem - jakieś wpływy cięższych partii Rush czy tria Emerson-Lake-Palmer, jakieś nawiązania do Queensryche nieśmiało próbowały dać znać o sobie, ale potęga brzmienia Magellana czyściła w umyśle wszelkie skojarzenia.... To było coś zupełnie innego - świeżego. Gdybym wtedy znał debiut Dream Theater mogłoby być z odbiorem trochę inaczej, ale nie znałem. Kolejne przesłuchanie, piąte, dziesiąte... - tak właśnie pokochałem progresywny metal (tu w bardziej jego elektronicznej odmianie) nie za bardzo wiedząc w czym tak właściwie się zakochuję - ten gatunek dopiero się kształtował, a ja katowałem jeden z jego kamieni węgielnych. Płytę otwiera niesamowity fragment instrumentalny - to taki podany w pigułce styl Magellana - kaskada wganiatających w ziemię, szybko następujących po sobie syntezatorowych dźwięków - często granych unisono z uderzeniami perkusji, do tego co rusz wyrywająca się na plan pierwszy - to hard-rockowo to metalowo brzmiąca gitara - niemniej o ciężkości muzyki zespołu wydają się decydować raczej wspaniale zsynchronizowane ze sobą partie syntezatorów i automatu perkusyjnego. Chwila oddechu, po czym kolejne ostre wejscie, po którym pojawia się spiew. To Trent Gardner - klawiszowiec porównywany z Rickiem Wakemanem czy Patrickiem Morazem i mózg całego zespołu - autor wszystkich kompozycji - jak dla mnie muzyczny wizjoner i geniusz. Linie wokalne Magellana są zrazu trudne do ogarnięcia - ale docenienie waloru ich melodyjności to tylko kwestia kolejnych przesłuchań i że tak powiem - wciągnięcia się w porywającą manierę kapeli. Pozostali członkowie - brat Trenta - Wayne grający na gitarze oraz Hal Stringfellow Imbrie odpowiedzilany za bas - to nieźli "chórkowcy" stąd spotykane harmonie wokalne w utworach grupy. Śpiew cichnie....moment spiętrzenia brzmieniowego po czym wchodzi basowy motyw podany przez klawisze - to własnie trzeba w muzyce Magellana zaznaczyć - to nie jest, że tak ją nazwę, szkoła klasyczna progmetalu zakładająca powerowy ewentualnie thrashowy podklad gitar, ponad którym "unosi się" klawiszowe harcownictwo na przemian z gitarowymi solówkami. Magellan - przynajmnie ten wczesny - to jednak głównie ściana syntezatorowego dźwięku podanego w skali od orkiestrowego rozmachu po subtelną "kameralistykę" - ściana bombardowana ciosami automatycznej perkusji. Gitara jest obecna, ale nie odgrywa tak ważnej roli jak w przypadku np. Dream Theater, Fates Warning, Shadow Gallery, Vanden Plas czy Eldritch. To jednak zupełnie inny pomysł na progmetalowe wymiatanie. Cóż - cały czas, czyniąc uogólniające odnośniki, jestesmy przy pierwszym utworze....- utworze - legendzie. Blisko 15 min. trwająca Magna Carta to IMHO magnum opus całego dorobku grupy i jedna z najważniejszych kompozycji minionej dekady. Ta, treściowo nawiązująca do ważnego wydarzenia z życia średniowiecznego Albionu - nadania w 1215 r. Wielkiej Karty Swobód przez Jana bez Ziemi, suita kończy się w rewelacyny wręcz sposób - proszę zwrócić uwagę na narastające napięcie wybuchające finałowym wykonaniem "refrenu" - takie momenty zapamiętuje się na całe życie... dalej i tak jest pięknie, choć już spokojnie i klimatycznie....aż się nie chce wierzyć, że to już naprawdę koniec.... Ale przed nami dalsza część albumu i mnóstwo wspaniałej muzyki. Nie ma tu nic słabego, ale nie sposób omówić wszystkiego...Zatrzymajmy się na chwilę przy Union Jack - drugiej pod względem ważności kompozycji plyty. Ponad 9 min progmetalowego szaleństwa z gorzkim tekstem o wielkomocarstwowych ambicjach Anglii rozpoczyna się dość dziwnie bo zniekształconym komputerowo głosem....ale to tylko początek - później mamy już Trenta i spółkę w swym najlepszym wydaniu z dodatkiem wplecionego sampla w postaci fragmentu przemówienia Winstona Churchilla. Na szczególną uwagę zasługują niezwykle motyryczne ostatnie trzy minuty, gdzie machina zwana Magellanem miarowo pędzi do przodu, a co jakiś czas pada potężny, chóralny okrzyk : Listen ! - tak, tak zaiste warto słuchać. I może coś jeszcze o przedostatnim kawałku: Breaking These Circles - progmetalowa galopada trwa tu od początku do końca - praktycznie bez chwili wytchnienia, a prawdziwą okrasą są fragmenty, kiedy klawisze Trenta wyczarowują delikatne brzmienie quasi - chóru unoszące się ponad soczystym, jak zwykle, podkładem perkusyjnym - nic tylko stanąć z zamkniętymi oczyma, rozłożyć szeroko ramiona i dać się porwać falom tego nieokiełznanego przyboju..... A na sam koniec - w króciutkim, spokojnym i refleksyjnym kawałku pada pytanie: "Czy pójdziesz wraz ze mną ?" Pójdę - zawsze i wszędzie - tak jak to czynię od bez mała dekady....Tego nigdy się nie ma dość..