Przyznam, że po prawdziwie rewelacyjnym debiucie oczekiwałem od Magellana dużo - pewnie zbyt dużo. Dobrze pamiętam ten dzień, kiedy pożądliwym wzrokiem wpiłem się w dość mroczną okładkę z niezmienionym logo zespołu - pudełko z płytką leżało sobie skromnie pośród innych art-rockowych grup na półce w krakowskim Music - Cornerze (a był wówczas tylko jeden - ten na św. Jana). Półtora godziny okropnej niecierpliwości w pociągu, potem jeszcze trochę w autobusie i wreszcie drżącymi paluchami wpakowałem krążek do odtwarzacza. No i zaczęło się...
Syntezatorowy początek bardzo delikatny, choć narastający - takie stopniowe budowanie nastroju, a nie jak w przypadku debiutu - od razu dźwiękową pięścią między uszy. Po jakiejś minucie niespodziwanie wchodzi samotna, piękna melodia wokalna - w jednym miejscu lekko zniekształcona elektronicznie - szybko jednak uderzają jej w sukurs instrumenty i oto nowy Magellan zaczyna się wyraźnie rozkręcać stopniowo nawiązując brzmieniem i tempem do tego co zaprezentował na Hour Of Restoration. Mówię nawiązywać bo jednak jako całość Impending Ascension nie przypomina już tak bardzo owej rozpędzonej - sunącej po klawiszowych, wyczarowywanych przez Trenta Gardnera, torach machiny. Owszem - często pojawiają się i szybkie i ciężkie fragmenty, jednak czegoś mi tu brakuje - to już nie jest ta swoista kanonada klawiszy i automatu perkusyjnego. Muzyka Magellana nabrała jakby więcej refleksji i wyciszenia - czy to jest źle ? - ktoś zapyta. Może i nie - ale jednak trochę inaczej i jak dla mnie nie jest to zmiana na lepsze. Pewnie, że cały czas nie można grać tego samego, ale to dopiero druga płyta.... A jakieś inne zmiany ? Poprawiła się realizacja nagrań - mamy teraz DDD co wyraźnie słychać w głosnikach, pojawiły się też dźwieki imitujące trąby i trzeba przyznać, że wychodzi to brzmieniu zespołu na dobre, pojawił się wreszcie żywy perkusista.... To niejaki Doane Perry i słychać go w Waterfront Weirdos. W Virtual Reality z kolei pobrzmiewa chwilami damski głos. Częściej niż na debiucie stosowane są chórki....
Muzycy poszukują zatem urozmaiceń, nowych rozwiązań a ja kręcę nosem....Może gdybym słyszał pierwsze dwie płytki w odwrotnej kolejności ocena byłaby inna, ale debiut po prostu rzucił mnie na kolana, z których dźwignąłem się bardziej odporny. A może raczej mniej wrażliwszy ? Tak czy inaczej kolejna propozycja Magellana i tak budzi zachwyt czego nie próbuję ukryć. Mamy tu do czynienia z dość klarownym podziałem wśród utworów - trzy dwucyfrówki po brzegi wypełnione progmetalowymi fajerwerkami, zmianami tempa i nastroju tudzież dwie pięciominutówki - bardzo zgrabnie skonstruowane, magellanowate "przeboje". Jest jeszcze instrumentalny utwór No Time For Words - z wspaniale rozwijającą się melodią, która przechodzi poźniej w skomplikowane, jazzujące nieco "łamańce" - czyli coś co cieszy uszy każdego zakochanego w Teatrze Marzeń progmetalowca. Jest to jakby wstęp do najlepszej, śmiem twierdzic, kompozycji całego albumu - Storms And Mutiny - opowieści o .....nikim innym jak o samym Ferdynandzie Magellanie. Hołd ? Z pewnością - ale jaki! - właśnie tutaj najpełniej pobrzmiewają muzyczne echa Magana Carty i Union Jacka z debiutu - czapki z głów i słuchawki na uszy ! Warto było "przedzierać" się przez całą płytkę aby dojść do tak znakomitego kawałka. Rozmarzeni nieco sennym zakończeniem Storms....wzdrygamy się naraz gwałtownie - to Under The Wire - najcięższa, ale i najkrótsza, końcowa kompozycja krążka. Właśnie - panowie z Magellana - czemu taka krótka - ja chcę więcej takiej muzyki ! To jest dopiero progmetal! Niemniej album nieubłagalnie się kończy pozostawiając piękne wspomnienia, ale i uczucie niedosytu tudzież lekkiego rozczarowania. A mówią: nie stwarzaj sobie złudzeń to nie doznasz.....ale jakże ich było po debiucie nie stwarzać ?