Niewiele jest zespołów, których nazwa tak jednoznacznie kojarzyłaby się z "markową" muzyką progmetalową. Od swojego rewelacyjnego debiutu z 1993 roku "Wounded Land" brytyjski Threshold na stałe wpisał się w progrockowe encyklopedie i serca fanów, które biją radośnie gdy na półki sklepowe trafiają kolejne albumy, nawet te pozbawione najlepszego chyba wokalisty w historii zespołu - Damiana Wilsona. Głos Damiana możemy podziwiać właśnie na albumie debiutanckim oraz na "Extinct Instinct" z 1997 roku. Niestety jak to w świecie artystycznym bywa zbyt duże różnice nazwijmy to "charakterologiczne" pomiędzy Wilsonem i filarem grupy gitarzystą Karlem Groom'em uniemożliwiły, a nawet przekreśliły szansę dalszej współpracy. W tak zwanym międzyczasie mikrofon przejął Glynn Morgan, którego głos uwieczniono na albumach "Psychedelicatessen" z 1994 i "Livedelica" z 1995 roku. Od 1998 roku , czyli od płyty "Clone" wokalistą Threshold'ów jest Andrew "Mac" McDermott.
Oprócz Mac'a i Groom'a na najnowszym albumie "Hypothetical" grają starzy członkowie grupy czyli gitarzysta Nick Midson, klawiszowiec Richard West i basista Jon Jeary. Nowym nabytkiem jest zasiadający za bębnami czarnoskóry Johanne James, który zastąpił grającego od 1997 roku Marka Heaney'a.
Jakie jest oblicze muzyczne zespołu Threshold A.D. 2001 ?
Pytanie to korciło zapewne wszystkich fanów, gdyż muzyka odnajdywana na kolejnych krążkach nie zawsze była monolitem. Obok boskiego debiutu "Wounded Land" czy dość udanego "Extinct Instinct" były i okresy niepokojącego obniżenia lotów w postaci chociażby ostatniego "Clone". Nie dziwi zatem przepełnione napięciem oczekiwanie na najnowsze dzieło grupy.
No, ale nie trzymając dłużej w niepewności spróbujmy odpowiedzieć na zadane pytanie.
Otwierająca album kompozycja "Light and Space" nie pozostawia najmniejszych wątpliwości jakiego zespołu słuchamy. Powalający, piekielnie mocno brzmiący riff z towarzyszącymi mu charakterystycznymi klawiszami niczym walec rozgniatają powietrze w pomieszczeniu odsłuchowym. Do tego dochodzi idealnie uzupełniający całość wokal Mac'a będący raz agresywny, a za chwilę romantyczny i melancholijny. Jest również typowy dla Threshold'u dialog klawiszy z gitarami, których ciekawie dobrane akordy tworzą nastrój niepokoju i refleksji. Wspaniały utwór. Następną kompozycję "Turn on Tune in" otwiera kolejny wgniatający w fotel riff, po którym następuje wpadający w ucho niezły, rytmiczny refren. Zauważyć tu należy , że Brytyjczycy zdołali wypracować sobie bardzo charakterystyczną i rozpoznawalną ścianę dźwięków, której na próżno by szukać u innych wykonawców. Jak to zwykle w przypadku Threshold bywa trzeci utwór to minisuitka. Na ogół właśnie te utwory stanowiły ozdobę kolejnych albumów. Przypomnimy choćby wspaniały "Sanity's End", "Into the Light" czy "Eat the Unicorn". W tym przypadku blisko dziesięciominutowy "The revages of time" nie konkuruje niestety ze swoimi wielkimi poprzednikami. Utwór co prawda nie jest zły , posiada mocny rytm, chwytliwy refren i próby zmian dynamicznych, jednakże na tle pierwszych dwóch track'ów wypada mniej korzystnie. Jest po prostu chwilami nużący i jakby niedopracowany. "Sheltering sky" zaczyna się jak rasowa ballada. Melancholijne akordy fortepianowe zlane z krystalicznie brzmiącą gitarą przeplatane są wokalizą o tęsknej linii melodycznej. Całość oczywiście staje się z czasem bardziej dynamiczna i ciężka. Jest i wspaniałe przy takiej okazji solo Groom'a. Również do takich utworów przyzwyczaili nas panowie z Threshold. Na półmetku płyty robi się coraz ciekawiej. "Oceanborn" i "Long way home" są wprawdzie utworami nie zachwycającymi podczas pierwszego przesłuchania, rozkwitają jednak w trakcie kolejnych odsłon. Na uwagę zasługują ciekawe aranżacje i wspaniałe riffy. Denerwować mogą ewentualnie zbyt banalne refreny śpiewane w przypadku "Oceanbound" celowo zniekształconym głosem. Następny utwór "Keep my head" jest zdecydowanie najbardziej kontrowersyjnym fragmentem płyty. Podczas pierwszego przesłuchiwania "Hypothetical" miałem wrażenie, iż przysiadłem czterema literami pilota od wieży co spowodowało przełączenie się na jeden z komercyjnych kanałów radiowych. Niestety nie. "Keep my head" brzmi jak..........Simply Red i mógłby z powodzeniem piąć się po różnych popowych listach przebojów. Doprawdy nie wiem co o tym myśleć. Początkowo traktowałem ten utwór jako niezły żart muzyczny, ale czy na pewno.........
Oto jednak nadszedł czas na wspaniały epilog, który sowicie wynagradza ewentualne wcześniejsze niedostatki. Jedenastominutowy "Narcissus", bo o nim tu mowa jest tym wszystkim co w Threshold'ach przez te wszystkie lata kochaliśmy. Mocne, wręcz patetyczne riffy, ten tak charakterystyczny drive i niezła linia melodyczna. Gdzieś w okolicach piątej minuty następuje tajemnicze zwolnienie, fortepian, wokal zniekształcony bodajże wokoderem i ............ zaczyna się typowa progmetalowa jazda, czyli dialog klawiszowo-gitarowy w takt rytmów połamańców. Mniam. To jest to co "threshold'owe" tygrysy lubią najbardziej. Mocne zakończenie płyty.
Czyli jaki jest Threshold A.D. 2001. Na pewno nie taki jak w roku 1993. Myślę ,że nie mamy prawa wymagać od zespołu ciągłego powielania najlepszej nawet płyty. Chłopaki są jednak bardzo konsekwentni i utrzymują dość wysoki poziom zdecydowanie zasługując na miano zespołu "markowego". W każdym razie następny album kupuje również w ciemno.