Minął ledwie rok, a doczekaliśmy się drugiej po wyśmienitym debiucie płyty zespołu Landmarq. Rok to zwykle niewiele, ale w tym przypadku nie widać żadnego nagrywania na siłę. Powstało dzieło równie dobre, a dzięki wspaniałej suicie stwarzające wrażenie dojrzalszego. Grupa nie zmieniła składu, zaś wciąż wiodącym kompozytorem pozostał Steve Leigh. Produkcja jest też ta sama, z tym że zmalała rola Clive'a Nolana w tworzeniu albumu - jest on współodpowiedzialny jedynie za orkiestryzację Gaia's Waltz.
To teraz muzyka. Cóż - zmieniło się raczej niewiele - to wciąż ten sam urzekający cudownością melodii i przemyślnością konstrukcji brytprog przy jednoczesnym zachowaniu pewnej oszczędności w szafowaniu muzycznymi tematami. Śmiem twierdzić, że nieco podobnie grający Pendragon (bo Nick Barrett też nie przesadza w bogactwie treści stawiając raczej na swoją gitarę wygrywającą nieskomplikowane, ale piękne tematy) móglby się, słuchając recenzowanej kapeli, co nieco poduczyć. Niemniej pojawiają się pewne nowe smaczki, o których, omawiając poszczególne utwory, należałoby nadmienić. Krążek otwiera ...Solitary Witness - tak, tak - Landmarq popadł w manierę tytułowania jednego z utworów następnej płyty na wzór nazwy płyty - poprzedniczki. Z początku słyszymy coś na kształt uroczego When Spirits Rise formacji Simple Mind z jej najlepszego dokonania - Street Fighting Yers, jednak już po minucie wchodzi dość tradycyjny, ale zachwycający brytprog. Następna Gaia's Waltz to głównie ślicznie wpasowany w styl grupy motyw walczyka i nieodmiennie wokalny popis w wykonaniu Damiana Wilsona. Landslide przywodzi mocne skojarzenia z instrumentalnymi utworami z debiutu - to wszak ten sam doskonale odgrzany na dzisiejsze czasy Camel z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, lepszej reklamy pewnie nie trzeba. No i dochodzimy do magnum opus prezentowanego krążka - blisko 17 minutowej suity Ta' Jiang - jak dla mnie jednego z najlepszych dokonań "w tej klasie" w dekadzie lat 90 - tych. Motywów tradycyjnie nie obserwujemy w obfitości, ale każdy z nich jest perfekcyjnie wyekspoloatowany tudzież wkomponowany w obraz całości - jeszcze raz pragnę podkreślić, że to naprawdę niezwykła kompozytorska umiejętność - coś jak wyciśnięcie ze średnich kart szlema w brydżu - potrafią to jedynie mistrzowie. Do końca płytki już bliżej niż dalej, więc co nas jeszcze czeka ? Trzy udane pozycje - proszę docenić leniwość i senność Tailspin (Let Go The Line), które owocują wykreowaniem niepowatrzalnego, utrzymującego się przez ponad 8 minut klimatu, dalej radosną - jakby dla kontrastu - motoryczność The More You Seek The More You Lose i wreszcie rozpoetyzowaną majestatyczność (to najlepsze określenie jakie przychodzi mi do głowy) Embrace, gdzie Wilson śpiewa w duecie z niejaką Eileen Ruthford. Może ktoś odnieść wrażenie, że to kolejna pisana na kolanach recenzja płyty zwykłego, wtórnego neoprogowego zespołu. Na taki zarzut odpowiadam: myślcie sobie co chcecie - ja po prostu kocham Landmarq z Wilsonem i bardzo bym chciał, żeby pokochał go ktoś jeszcze. A że miłość bywa ślepa ? Cóż - przecież lojalnie Was przestrzegam, żem zakochany. Więcej uczynić już nie mogę.