Opowiem Wam teraz historię zgoła niewiarygodną. W 1992 r. nagrano album, który usłyszałem w jakiś czas poźniej - kiedy już dość dobrze znałem twórczość takich gigantów brytprogu jak Pendragon czy IQ, o legendarnym Marillion nawet nie wspominając. Usłyszałem zatem wtórność w każdym niemalże calu, a jednak rzuciła mnie ona na kolana, z których nie powstałem do dziś. Dziwne, prawda ? Coż takiego tkwi w twórczości formacji Landmarq, że potrafi bezgranicznie zachwycić swoją muzyką, w której pierwiastek jakiejkolwiek nowatorskości występuje w pozycjach iście śladowych ? Hm...a może jednak wcale tak nie jest ? Może istnieje to coś co uda mi się w niniejszej recenzji wydobyć na światło dzienne ? Jeśli tak - będę ogromnie szczęśliwy, jeśli nie - złóżcie to na kark mojej indolencji i jeśli tylko będziecie mieli okazję sami sprawdźcie co takiego spaprałem.
Przejdźmy więc do meritum. Landmarq okresu debiutu tworzyli: Steve Leigh - k, a do tego główny twórca muzycznego repertuaru, dalej Uwe D'Rose - g, Steve Gee - b, David Wagstaffe - dr tudzież doskonale nam już znany, choćby z grupy Threshold, Damian Wilson. Do tego zespół wspomagał sam Clive Nolan nie tylko przejmując rolę producenta i inżyniera dźwięku (obok K. Grooma), ale także pisząc teksty do czterech utworów. No więc wreszcie słów kilka o muzyce. Wiadomo, że chodzi o brytprog czyli brytyjski neoprogressive i wiadomo też, że neoprog niegdy nie był gatunkiem szczególnie orginalnym czerpiąc szeroko z art-rocka lat 70-tych, a czasami, co gorsza, kisząc się we własnym sosie. Ja sam swojego czasu przeżyłem dość bezgraniczną fascynację tą odmianą progrocka i dopiero po jakimś czasie zreflektowałem się, że podążam zdradliwą i nieraz już odkrywaną scieżką. Niemniej co by niepochlebnego na temat brytprogu nie powiedzieć, niektóre jego dokonania - z całym bagażem swych wrodzonych wad - wciąż mogą zachwycać. Tak właśnie w moim przypadku jest z trzema pierwszymi plytami Landmarq. I znowu to pytanie: dlaczego ? Szczerze mowiąc do końca nie wiem. Przyjrzyjmy się więc bliżej debiutowi. Mamy tu do czynienia z trzema odmianami przedstawionych kompozycji. Pierwszą reprezentują krótkie utworki instrumentalne - April First oraz Freefall. Wiele nowego, rzecz jasna, tu nie znajdziemy - ot uroczo melodyjne dokonania inspirowane choćby twórczością Camela gdzieś z okresu albumów I Can See Your Hous From Here - The Single Factor. Druga to pierwszorzędne neoprogowe piosenki jak Killing Fields (wręcz wzorcowo skonstruowany formalnie), Foxing The Fox (zachwycający cudownie wykreowanym wrażeniem pędu), After I Died Somewhere (prześliczna balladka ze smutno życiowym tekstem) czy finałowy Borders (ta majestatyczna linia gitary i klawiszy) - jak dla mnie absolutne mistrzostwo świata w zakresie tworzenia krótkich form. Wreszcie dochodzimy do kompozycji dłuższych i tu pochylmy się nad Forever Young - kto wie czy zanalizowanie tego utworu nie jest kluczem do odkrycia wielkości Landmarq. Przede wszystkim uderza nas oszędność dawkowanych motywów - brak tu szaleńczej pogoni za coraz to nowymi tematami - zamiast tego dostajemy znakomicie przygotowaną mieszankę trzech, czterech przepięknych linii melodycznych, które w niezwykły wręcz sposób potarfią wypełnić blisko 9 min. Tym co przykuwa wciąż uwagę słuchacza wydaje się być stopniowanie napięcia w postaci nader umiejetnie dawkowanej, narastającej potęgi brzmienia. Niemniej bez atrakcyjności melodii taka technika wiele by nie wskórała i o tym też należy pamiętać. Obok wspomnainej Forever Young (a już naiwnie myslałem, że obdarzona tym samym tytułem kompozycja Alphaville nie ma sobie równych) słyszymy jeszcze momentami dość ciężko brzmiącą Terracotta Army tudzież najdłuższą na płycie, znów każącą pochylić czoła przed twórcami za umiejętność formalnego budownia kompozycji Suite: St. Helens, gdzie Damian momentami brzmi jak..... ojciec obecnego "boskiego Enrique". Ale co tam owa dygresja - liczy się wszak wrażenie ogólne, a to jest, jak co do reszty krążka, co najmniej entuzjastyczne. Czasami wzorując się na innych pewne zespoły potrafią stworzyć "roztwór nasycony udanie odrobioną lekcją z przeszłości" w jak najlepszym rozumieniu tego wyrażenia. To chyba tyle - opowiedziałem o tej płycie tak jak potrafiłem najlepiej. Jeśli kogoś zainteresowąłem tym opisem to cieszę się niezmiernie, bo brytprog, jakkolwiek zwykle wtórny, potrafi czasami być przepiękny. I o tej prawdzie nigdy nie zapominajcie.