Intrygujący powrót po latach walijskiej Karnataki. Sześć lat upłynęło od ostatnich, koncertowych zresztą, wydawnictw zespołu (świetny, podwójny album „Strange Behaviour”). Wcześniej grupa popisała się krążkami „Karnataka”, „The Storm” i „Delicate Flame Of Desire”, tym ostatnim szczególnie wysoko podnosząc sobie artystyczną poprzeczkę. Niestety zespół rozsypał się, a muzyków formacji można było usłyszeć na albumach The Reasoning, Panic Room, czy Mermaid Kiss.
Karnataka wypłynęła na fali, rosnącej wśród progresywnych słuchaczy, popularności grupy Mostly Autumn (obie formacje zresztą zadebiutowały w tym samym, 1998 roku) i w tej muzycznej lidze zazwyczaj ją szufladkowano. Tym bardziej, że podobnie jak w grupie Bryana Josha, ozdobą zespołu była wokalistka. Rachel Jones – bo o tę panią w wypadku Karnataki chodzi - już w zespole nie ma, choć lideruje mu były mąż wokalistki – Ian Jones. Kto pojawił się na miejscu Rachel? Oczywiście kobieta. Lisa Fury dysponuje równie ciekawym głosem o dużych możliwościach i zatwardziali miłośnicy dyskusji pod tytułem: „który wokal lepszy?”, nie powinni raczej podejmować tematu. Głos Fury idealnie pasuje do muzycznej propozycji Karanataki, tym bardziej, że owa propozycja stoi na wysokim poziomie i nie rozczaruje tych, którzy Karnatakę pokochali.
Wielkich zaskoczeń muzycznych tu nie ma. Zespół w dalszym ciągu stawia na melodyjność swojej muzyki i symfoniczny wręcz rozmach, operując w klimatach ciepłego, progresywnego rocka, okraszonego sporą dawką instrumentów klawiszowych i gitarowych popisów. Jeśliby szukać odniesień do wcześniejszych albumów grupy, należałoby chyba stwierdzić, że Karantaka jest na „The Gathering Light” bardziej epicka. Dość powiedzieć, że po raz pierwszy w historii kapeli, aż trzy numery na albumie trwają ponad 10 minut, a jednemu bardzo blisko do tej granicy. Przekłada się to oczywiście na odpowiednią długość krążka i pojawiające się zaraz pytanie, czy aby artyści nie przeholowali? Wydaje się, że mimo wszystko… nie. Materiał jest bardzo równy i trudno tak naprawdę rozstrzygnąć, która kompozycja jest tą… najpiękniejszą. Tak, tak! Wszak tylko w takich kategoriach należy rozpatrywać ten album. Pomysły melodyczne urzekają i jedynie osobista wrażliwość słuchacza może kierować go do indywidualnych wyborów. Niewątpliwym opus magnum krążka jest znakomita, trwająca prawie kwadrans, kompozycja tytułowa. Nie ustępuje jej wszakże, pojawiający się na początku, instrumentalny „State Of Grace”. Trudno też zapomnieć o pełnych lirycznego smutku „Forsaken” i „Moment In Time”.
Kapitalny klimat na tej płycie robią dudy, obsługiwane gościnnie przez doskonale znanego Troya Donockley’a. Nieprzypadkowo otwierający całość „The Calling” natychmiast przywołuje nieziemską Ionę. Ci, którzy czekają z niecierpliwością na następcę niezwykłej „The Circling Hour” mogą ponadto bardzo ciepłym okiem spojrzeć na wspomniane „The Gathering Light”, czy „Moment In Time” i tam znajdując odniesienia do Iony.
Przywołałem gdzieś na początku nazwę Mostly Autumn? Cóż, jakaż szkoda, że mistrzowie tak pięknego, natchnionego, lekko folkowego i rozmarzonego grania, gdzieś się zagubili i nie nagrywają choćby takich albumów… jak ten.