Płyta roku? … Tak, wiem że jeszcze nieco wcześnie na wszelkie tego typu oceny, ale sympatia jaką dażę ten zespół, jak i zawartość niniejszej płyty, sprawiają, że coś ciężko wyobrazić mi sobie wielu innych kandydatów do tego tytułu… O samej grupie pisałem już obszerniej w mojej recenzji poprzedniego krążka zespołu – doskonałego „The Storm”, tak więc tu nie ma sensu sensu się powtarzać, zwłaszcza że od tego czasu w obozie Karnataka nie wydażyło się nic nadzwyczajnego. No może poza tym, że na stałe od grupy dołączyła grająca na flecie Anne-Marie Helder, a Rachel Jones po raz trzeci z rzędu zdobyła nagrodę dla najlepszej wokalistki na dorocznej gali Classic Rock Society. I powiem szczerze, że gdyby to tylko ode mnie zależało bez wahania wręczyłbym jej kolejne trzy statuetki, bowiem partie wokalne na „Delicate Flame of Desire” po raz kolejny robią kolosalne wrażenie. Zresztą jak i cała płyta…
Przyznam się, że na ten krążek czekałem z ogromną niecierpliwości i miałem wobec niego naprawdę niebotyczne oczekiwania, tak więc mój pierwszy kontakt z muzyką na nim zawartą o mało co nie spowodował u mnie „delikatnego” zawału serca. To już nie ta sama wyciszona Karnataka co poprzednio i nie ta sama „nocna” muzyka… I muszę powiedzieć, że na początku trochę brakowało mi tej refleksyjności, dźwięków morza, czy niepowtarzalnego klimatu, który towarzyszył mi dwa lata temu podczas obcowania z „The Storm”. Piszę „na początku” ponieważ owe metafizyczne odczucia i emocje wkrótce odkryłem także i na nowej płycie…
„Delicate Flame of Desire” jest na pewno albumem innym: nieco żywszym, bardziej pozytywnym i bajkowym. Już pierwsze dźwięki uwertury zatytułowanej po prostu „Karnataka” zdradzają jaki on będzie: potężny, epicki, bombastyczny, zrealizowany z ogromnym rozmachem, a jednocześnie wciąż bardzo „duchowy”, intymny i piękny. Jest to dzieło także dużo bardziej skomplikowane od swojego poprzednika, mniej tu przebojowości, a więcej złożonych aranży i zmieniających się jak w kalejdoskopie melodii. Momentami dzieje się tak dużo, że aż ciężko to wszystko na raz ogarnąć, tak więc mam nadzieję odkrywać ten album jeszcze przez długi czas… Kolejną dużą zmianą widoczną w muzyce Karnataka jest brzmienie, który wyewoluowało wraz z koncepcją tej płyty, stając się bardziej potężne, przestrzenne, a przy tym krystalicznie czyste. Jednakże mimo wszystkich tych zmian z radością spieszę donieść, że ów charakterystyczny duch muzyki Karnataka jest wciąż obecny, tak więc jeśli ktoś pokochał zespół za „The Storm”, teraz też nie powinien czuć się zawiedziony. Bo choć „Delicate Flame of Desire” zdecydowanie mocniej czerpie z symfonicznych fundamentów art-rocka, to jednocześnie wciąż mocno osadzona jest we współczesnym stylu, wypracowanym przez Karnataka na dwóch poprzednich albumach. Są więc owe wspaniałe, nakładające się na siebie linie wokalne Rachel Jones, lekko celtycki klimat, czy też charakterystyczne aranżacje muzyczne, których nie da się pomylić z jakimkolwiek innym zespołem. Myślę, że nia ma sensu podejmować głębszych prób opisania zawartej na tym albumie muzyki, gdyż każdy miłośnik art-rocka i tak wie, czego się spodziewać, a gdybym zaczął wdawać się w szczegóły, mógłbym nigdy nie skończyć tej recenzji…
Na koniec więc, nawiązując do pytania, które zadałem na początku, muszę przyznać iż nie wiem, czy nowy krążek Karnataka rzeczywiście zostanie moją płytą roku. Niewątpliwie jednak będzie plasował się bardzo wysoko – gdzieś w pierwszej trójce. I choć „The Storm” jest dla mnie płytą absolutnie wyjątkową i posiadającą stałe miejsce w moim sercu, którego raczej żadne inne wydawnictwo nigdy nie zajmie, to powoli skłaniam się ku temu, aby „Delicate…” umieścić tuż obok. Napisawszy to wszystko mogę się wreszcie spokojnie przyznać, że jest to jeden z tych albumów, które trzymam w aksamitnym etui, zawsze dokładnie myje ręce przed włożeniem do odtwarzacza i słucham tylko leżąc plackiem, twarzą zwrócony w kierunku głośników.