Karnataka należy do moich trzech ulubionych zespołów pochodzących z Wysp Brytyjskich, których działalność przypada (lub przypadała) na przełom XX i XXI wieku, łączących progresywną formę z elementami muzyki folkowej a wszystko to uzupełniających żeńskim wokalem i piękną melodyką. Obok walijskiej formacji, o której dziś będzie mowa, są w niej jeszcze Iona i Mostly Autumn…
Jednym słowem, ogromnie cieszę się na nowy album Karnataki, tym bardziej, że trzeba było na niego czekać aż osiem lat! Nie dotykając kompletnie muzyki można powiedzieć, że zmieniło się u nich… wszystko. Bo ze składu, który nagrywał Secrets of Angels pozostał tylko Ian Jones. Zresztą, nie czarujmy się – tak jak swego czasu Ludwik XIV mawiał „państwo to ja”, Jones spokojnie może powiedzonko „Króla – Słońce” sparafrazować i rzec „Karanataka to ja”. Dziś to w zasadzie on i Sertari, nowa i już czwarta (na szóstej płycie!), po Rachel Jones, Lisie Fury i Hayley Griffiths, wokalistka formacji. Powierzenie jej tej roli pięć lat temu mogło wywołać małe zamieszanie wśród miłośników zespołu, wszak ta mająca cypryjskie korzenie artystka flirtowała z dość odległą od rocka formą (tu zaciekawionym polecam choćby jeden z jej przebojów sprzed siedmiu lat, Keep On Dreaming). Zespół jednak od samego początku podkreślał trafność wyboru: pojawiła się natychmiastowa chemia i było jasne, że wszyscy dzielimy tę samą wizję muzyczną. Spodobał nam się sposób, w jaki szanuje oryginalne wersje piosenek, dodając własne uczucia i emocje […] było dla nas oczywiste, że idealnie pasuje do zespołu. I zamykając wątek wokalny na tej płycie trzeba stwierdzić, że tak faktycznie jest. Sertari perfekcyjnie wpasowała się w brzmienie oraz muzyczny styl formacji i absolutnie powinni ją docenić wielbiciele wydawnictw grupy.
O samej muzyce w zasadzie będzie chyba najmniej. Dlaczego? Bo Karnataka na Requiem For A Dream praktycznie się nie zmieniła. Czy to zarzut? Dla jednych pewnie tak. Ci jednak, którzy zakochali się w ostatnich albumach Walijczyków, The Gathering Light i Secrets of Angels, będą musieli to zrobić i tym razem. Przyznam otwarcie, że fascynuje mnie z jaką lekkością Jones i jego grupa od lat serwują cudne melodycznie, niekiedy pełne melancholii i nostalgii, tematy. Zatem, nie ma tu pod tym względem przeciętnego utworu. Do tego wszystkiego jest oczywiście symfoniczny rozmach i patos, zgrabne harmonie i dostojne gitarowe solówki, dzięki którym zmięknie serce każdemu fanowi proga. Polecam te choćby w Forgiven, Don’t Forget My Name czy Requiem For A Dream. A skoro mowa o kompozycji tytułowej – to prawdziwe, 25-minutowe opus magnum płyty, najdłuższa rzecz w ich historii, w której doprawdy dzieje się wiele dobrego, w tym subtelne partie, gościnnie tu pojawiającego się, samego Troy’a Donockley’a (Iona, Nightwish). Album, ze swoimi osiemdziesięcioma minutami, wypełniony jest muzyką „pod sam korek”, mimo to nie nuży i gdybym musiał z czegoś tu zrezygnować, to w ostateczności byłoby to Say Goodbye Tomorrow.
Ładna to płyta, do tego z poruszającą warstwą liryczną, dotykającą tematów osobistych przeciwności losu, straty, rozpaczy i przebaczenia, doświadczanych przez pryzmat globalnego chaosu, czy klimatycznych zmian.