„We invite you, wherever you are, whether you're at home or whatever, to kick your shoes off and put your feet up and lean back and, uh, get yourself a cup of coffee or something and just relax and join us in enjoying some very quiet and romantic and relaxed music for a couple of hours.”
Ktoś wybiera numer…, po chwili pojawiają się dźwięki, jakie na ogół wydają niemowlęcia. „Live”… „Die”…jakieś niepokojące kapanie…, rozmowa…, „Signify”…, dźwięk odkładanej słuchawki – niezwykły klimat. Tak właśnie zaczyna się uważany przez wielu za najlepszy z albumów Porcupine Tree.
Każdemu zdarza się mieć jakieś płyty kojarzące się z czymś lub z kimś, w jakiś nieco dziwny i nietypowy sposób. Ciężko jest opisać album łączący się z jakimiś lepszymi, czy też gorszymi wspomnieniami. Jednak nieodłączną częścią każdego człowieka, który nie wyobraża sobie swego życia bez muzyki, jest fakt, że wiele dźwięków łączy się w jakiś sposób z jego życiem i przypomina mu o czymś. Ja jednak staram się nie patrzeć na „Signify” przez pryzmat swoich wspomnień i skojarzeń, choć przyznam szczerze - zawsze ciężko było mi jednoznacznie ocenić ten album.
Po niezwykłym, jak już wcześniej wspomniałem, wstępie w postaci „Bornlivedie” nadchodzi kompozycja tytułowa. Głos Wilosna usłyszymy jednak, dopiero w trzecim tytule na płycie – „Sleep Of No Dreaming”. Przyznam, że od początku miałem mieszane uczucia, co do tego „produktu”. Z jednej strony ładna melodia, niezły refren, jednak nieco się przeciąga, choć wcale wyjątkowo długi nie jest. Robi się chłodno i dziko. Atmosfera wokół jest wprost koszmarna. Niespokojne dźwięki „Pagan” łączące „Sleep Of No Dreaming” z dalszą częścią albumu są wręcz okrutnie mroczne. Po nich natomiast, następuje jeden z jaśniejszych punktów płyty „Signify”. Mowa tu o podzielonym na dwie części „Waiting”. W pierwszej części słyszymy Stevena Wilsona, co w przypadku tego albumu, nie jest wcale takie oczywiste. Bardzo ładny utwór, lecz druga, instrumentalna część wypada już niestety trochę gorzej.
Ciekawie robi się w „Sever” oraz w dość oryginalnym „Idiot Prayer”, łączącym w sobie rockowe brzmienie całkiem niezłej solówki z elektronicznymi dźwiękami, mogącymi się nawet kojarzyć z muzyką techno… Nie no, to już chyba przesada. Niestety, w trwającym ponad godzinę krążku, za dużo jest samej muzyki w muzyce (co za paradoks…). Z dwunastu kawałków składających się na „Signify”, aż siedem to utwory pozbawione wokalu Stevena Wilsona. Niektóre kompozycje więc, zdają się być nie do końca potrzebne, a za przykład może posłużyć nam choćby trwający ponad siedem minut „Intermediate Jesus”. Jego poprzedzającym utworem jest, również dosyć przeciętny „Every Home Is Wired”. Nie jest to utwór zły, jednak na tym etapie płyty, zdecydowanie nie powala. Potem mamy instrumentalny „Light Mass Prayers” będący wstępem do najdłuższego na płycie „Dark Matter”. Ładny i pozytywnie wybrzmiewający utwór zafundowali nam na koniec swego albumu panowie z Porcupine Tree.
I nie jest wcale tak, że uważam ten album za wyjątkowo przeciętny, czy nudny. Dostrzegam natomiast jego wady, których większość fanów Porcupine Tree chyba nie widzi. Ale mogę im tego tylko pozazdrościć, ponieważ mają niewątpliwie większą satysfakcję słuchając „Signify”. Być może i ja kiedyś powrócę do tego albumu przypominając sobie stare, dobre czasy.
„Signify” opowiada o tym, co człowiek zostawia po sobie na tym świecie. Co zostawi po sobie Steven Wilson? Dla wielu fanów Porcupine Tree będzie to między innymi, a może przede wszystkim, właśnie płyta „Signify”. Dla mnie zostawi po sobie wiele dobrej muzyki, choć może niekoniecznie „Signify” będę miał w pamięci najbardziej… i nie tylko Porcupine Tree.