Każda dobra passa, żeby nie wiem jak długo trwała, ma jedną zasadniczą cechę. Zawsze kiedyś znajdzie swój koniec. Oczywiście nie zaczynam tej recenzji taką konstatacją zupełnie przypadkowo. Bo niemieckiemu Sylvanowi, po latach robienia malutkich kroczków do przodu, wreszcie przydarzył się album, który nie dźwignie ich pozycji w progresywnym światku nawet o jedno piętro. Do tej pory jakoś to wszystko im się udawało. Po delikatnie zaznaczających ich obecność na rynku krążkach, „Deliverance” i „Encounters”, przyszedł w 2002 roku czas na „Artificial Paradise”, który progmaniakom trochę już w głowach namieszał. Jeszcze piękniej zrobiło się dwa lata później, gdy Niemcy wypuścili na rynek album „X-Rayed” – do dziś, jeden z moich ulubionych ich albumów. Jego następca, „Posthumous Silence”, okazał się szczytowym osiągnięciem, tak pod względem artystycznym jak i komercyjnym. Niestety – ten ambitny koncept – stał się jednocześnie dla grupy pułapką. Myślę, że artyści zdali sobie sprawę, że trudno będzie takie dzieło przeskoczyć i dlatego zaczęli grać… „na przeczekanie”. Najpierw wypuścili, skądinąd bardzo udany, album „Presets”, asekuracyjnie zapowiadany jako coś prostszego i lżejszego, a potem postanowili dyskontować dalej sukces „Posthumous Silence” wydawnictwami koncertowymi (CD i DVD). Nowy, studyjny materiał trzeba było jednak kiedyś nagrać...
No i nagrali. W zasadzie nawet całkiem przyzwoitą płytę. Czerpiącą z całego ich dorobku, a w szczególności dwóch ostatnich krążków. Starają się zatem być na niej patetyczni, symfoniczni i monumentalni, jak na „Posthumous Silence” oraz zupełnie prości i piosenkowi jak na „Presets”. Tylko, że to wszystko po prostu już było i do tego z większym żarem, emocjami i przede wszystkim dobrą melodyką, której tu najzwyczajniej w większych ilościach zabrakło. Nie no… po 2 tygodniach słuchania i kilkunastu odtworzeniach, nucę niemalże każdy kawałek, ale… Nie tędy droga, wszak pewnie i po stu odsłuchach, zacząłbym śpiewać wraz z brazylijskim Krisiun:-). Dobrych, chwytających za serducho momentów, jest tu niewiele, a przecież bywał to sylvanowy znak firmowy.
Fakt - kombinują panowie nieco w formie. Tak mocni, progmetalowi, jak w „Follow Me” – zresztą świetnym numerze – nie byli nigdy. Nie byli też tacy surowi, szorstcy i „brudni” jak w początkach „King Porn”. Może właśnie w kierunku ciężaru, bardziej odważnie warto było skręcić? Bo reszta numerów jest absolutnie przewidywalna na czele z kończącym całość 14 – minutowym epikiem „Vapour Trail”, który skonstruowany jest niby wzorowo, ale takiemu 9 - minutowemu „Pane Of Truth”, czy 13 – minutowemu „Given - Used – Forgotten” do pięt nie dorasta. Tak naprawdę urzeka mnie tylko „Turn Of The Tide” mający wszystko co trzeba – jesienny, fortepianowy, delikatny początek, przepiękne smyki skontrastowane z pojawiającym się zaraz po nich mocnym riffem i kapitalny, rozpływający refren. Szukając nieco innych rewirów natkniemy się na oniryczny „Midnight Sun”, w którym głos śpiewającej w duecie z Gluhmannem, Miriam Schell, przywołuje klimaty projektu perkusisty Sylvan, Matthiasa Hardera - Rain For A Day. Po przeciwnej stronie jest najlżejszy, krótki, treściwy i piosenkowy „Embedded”.
Źle tego wszystkiego się nie słucha, tylko że to pozycja raczej dla wiernych fanów na dobre i na złe, a nie poszukująca nowych odbiorców. Po prostu niezła płyta i… można jej posłuchać. Do tego ładnie wydana, z 24 – stronicową książeczką i intrygującymi zdjęciami lunaparku.